16 sierpnia 2016

JAK DOSZŁO DO SIERPNIOWEGO STRAJKU CZYLI ODDZIELMY PRAWDĘ OD KŁAMSTWA

Przez lata byliśmy karmieni sfałszowaną historią o narodzinach i walce Solidarności. Kreowano przy pomocy mediów i manipulacji SB odpowiednią wersję wydarzeń, kreowano jednych rzekomych działaczy, a innych próbowano dyskredytować. W oficjalnej historii mamy zatem bohaterów, którzy faktycznie nimi nie byli, i mamy osoby zapomniane lub odsądzane od czci i wiary, którzy faktycznie walczyli o niepodległość i w tej walce nie ulegli. Lech Zborowski, jeden z działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, który brał udział w przygotowaniach do strajku sierpnia 1980 roku, odsłania prawdziwą historię o tym wydarzeniu (tekst za wzzw.wordpress.com)

Przez lata stworzono historię fałszywą i zakłamaną do tego stopnia, że nie próbujemy nawet tego kłamstwa kontestować, mimo że coraz częściej widzimy i czujemy jego absurd. Tymczasem wykazanie fałszu tej prymitywnej propagandy nie wymaga nawet głębokiej znajomości tematu. Wystarczy szablon zupełnie podstawowej logiki użyty do porównania wciskanych nam od lat kłamstw, aby zauważyć ich całkowity bezsens. W tym rozdziale opowiadam prawdę w dużym stopniu nieznaną i dla wielu być może szokującą w zestawieniu z popularnym substytutem tej prawdy. Opisuję tu w szczegółach jak podjęto decyzję o strajku, kto i w jakich okolicznościach to zrobił. Jakie były prawdziwe oczekiwania, jak przygotowano to całe przedsięwzięcie i jak przebiegały związane z tym wypadki.
Opowiadam to wszystko jako bezpośredni świadek i uczestnik tych wydarzeń. Opisanie prawdziwych zdarzeń jest jednak tylko częścią tego rozdziału, gdyż uważam za równie ważne ukazanie anatomii fundamentalnego historycznego kłamstwa, którym tę prawdę zastąpiono. To kłamstwo choć często prymitywne, to jednak zdążyło się w ciągu wielu lat mocno nawarstwić, a jego sedno jak w przypadku większości kłamstw tkwi w szczegółach.
Mam więc nadzieję, że przywołanie i porównanie tych właśnie szczegółów pozwoli rozprawić się z samym kłamstwem jak i ustawić we właściwym świetle jego twórców i głosicieli.
Zacznijmy od faktów
Pierwsze, niepotwierdzone wówczas jeszcze, sygnały o protestach w zakładach pracy w różnych częściach kraju zaczęły docierać do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża już w pierwszych dniach lipca. Początkowe pojedyncze sygnały i skrawki informacji szybko zamieniały się jednak w strumień konkretnych wiadomości. Nikt nie miał wątpliwości, że społeczne niezadowolenie rośnie i znajduje coraz częściej upust w bardzo konkretnych akcjach protestacyjnych. Ich temat natychmiast zdominował WZZowskie rozmowy.
Najważniejsze było oczywiście gromadzenie i sprawdzanie informacji, aby mieć prawdziwy obraz tego co zaczynało się w Polsce dziać. Odmienność tej sytuacji od rożnych okresów społecznych napięć z przeszłości, leżała w tym, że strajki które wydawały się spontaniczne, wybuchały w przeróżnych miejscach w kraju. Często bardzo od siebie oddalonych.
Już w pierwszych dniach lipca odbył się strajk w sąsiadującym z Gdańskiem Tczewie. Fala strajków przeszła przez Lublin, Świdnik, Ursus, Sanok, Tarnów, Mielec, Poznań i wiele innych miast. Zarówno tych dużych jak i tych mniejszych. Przy kompletowaniu informacji nieco dziwnym wydawała się wyjątkowa ich dostępność. Pierwsze wnioski sugerowały, że albo władze zostały tym zjawiskiem w dużym stopniu zaskoczone, albo z jakiegoś powodu nie miały zamiaru tych informacji zbyt mocno ukrywać. Zastanawiając się nad tym, nie mieliśmy też wątpliwości, że jeżeli taki klimat społecznych nastrojów będzie się utrzymywał, to musi prędzej czy później mieć swoje konkretne odbicie w Trójmieście.
W tym samym czasie, od kilku już miesięcy, ciągnęła się sprawa prześladowania w stoczni Gdańskiej dochodzącej do emerytury naszej wolnozwiązkowej przyjaciółki Anny Walentynowicz. Szykanowana już od wielu mięsięcy mocniej i wyraźniej niż poprzednio, karana za niepopełnione przewinienia, pozbawiana premii, atakowana przez strażników i wreszcie przeniesiona bezpodstawnie na inne stanowisko, odwoływała się do Terenowej Komisji Odwoławczej. Czekaliśmy na rozwój wypadków związanych z jej sprawą oczekując decyzji TKO. Zakładaliśmy, że jeśli żadna możliwa droga prawna nie da pozytywnych wyników, to będziemy musieli bronić jej inaczej.
W połowie lipca nadeszła jednak decyzja korzystna dla Anny Walentynowicz. Decyzja TKO nakazywała przywrócenie jej na poprzednie stanowisko. Stocznia swoim zwyczajem nie dawała jednak za wygraną i uznając decyzję TKO za nieprawomocną, złożyła odwołanie od tej decyzji. Sytuacja wyglądała jednak w tym momencie na tyle optymistycznie, że można było mieć umiarkowane nadzieje na jej korzystne zakończenie. 28 lipca Anna Walentynowicz otrzymała pisemne potwierdzenie prawomocności korzystnej decyzji TKO, przywracającej ją do pracy na poprzednim stanowisku. Cała sprawa wydawała się być wreszcie zakończona pomyślnie.
W tym czasie całą uwagę działaczy Wolnych Związków pochłaniał temat przygotowania się na możliwość zaistnienia strajków w zakładach Trójmiasta. Dyskutowano różne scenariusze możliwych wypadków. To właśnie wówczas pojawił się pewien znaczący spór pomiędzy Bogdanem Borusewiczem i resztą liderów grupy. Kuroń, a za jego sprawą zupełnie mu posłuszny Bogdan Borusewicz, zaczęli naciskać na jak najszybsze zorganizowanie strajku w stoczni. Oczywiście te plany nie miały nic wspólnego ze sprawą Anny Walentynowicz, gdyż ta w tym czasie nie wymagała żadnego dodatkowego działania. Kuroń i Borusewicz, uważali jednak, że idąc za przykładem innych miast należy jak najszybciej wywołać strajk na Wybrzeżu, a to oznaczało oczywiście strajk w stoczni. Powstały spór brał się z faktu, że chociaż większość z nas zdawała sobie sprawę, że nastrój niezadowolenia dotrze niebawem do Trójmiasta, to jednak taki niczym nieuzasadniony pośpiech nie znajdował większego poparcia.
Andrzej Gwiazda wyciągąjąc słuszne wnioski z przelatujących przez kraj krótkich strajków uważał, że do ewentualnego protestu w Gdańsku należy się bardzo solidnie przygotować. Dotychczasowe strajki kończyły się niemal tak szybko jak wybuchały. A kończyły się z reguły niczym innym, a tylko obietnicą podwyżki płac. Zważając, że strajki powodowane były wzrostem kosztów życia, sprawą oczywistą było, że podwyżki płac są żądaniem zasadniczym. Andrzej Gwiazda uważał jednak, że w razie strajku na gdańskim podwórku można, a przynajmniej należy próbować osiągnąć więcej. Wszyscy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża z tym założeniem zgadzali się bez zastrzeżeń. Wszyscy, z wyjątkiem Bogdana Borusewicza. Ten, owładnięty wizją Kuronia, naciskał na jak najszybszą próbę wywołania strajku.
Gwiazda miał jednak mocne argumenty. Uważał słusznie, że środek wakacji nie jest najlepszym czasem aby przekonać ludzi do strajku. Zwłaszcza, że sytuacja zarobkowa pracowników stoczni była dużo lepsza niż większości innych na Wybrzeżu. Ponadto uznawał, że najważniejszą sprawą do osiągnięcia było spopularyzowanie idei Wolnych Związków, co wymagało przygotowania odpowiednich materiałów. Oczywiście nikt nawet przez chwilę nie zakładał, że mogą powstać warunki do ich legalnego stworzenia. Chodziło o to, aby wykorzystać ewentualny protest i przedstawić ludziom na czym ta idea miała polegać i ewentualnie rozszerzyć zakres działania i siłę trójmiejskich WZZów. Gwiazda zdecydowanie obstawał przy konieczności prawdziwie solidnego przygotowania się. W każdej rozmowie powtarzał że, niezależnie od sprzyjających okoliczności, możemy mieć tylko jedno podejście i tylko jedną szansę i nie wolno jej zmarnować przez niczym nie uzasadniony pośpiech.
Była jednak inna, ważniejsza przyczyna, dla której pośpiech nie wydawał się wskazany. Większość z nas miała odczucie, że przechodząca przez Polskę fala niezadowolenia nie była do końca przypadkowa. Podczas rozmów wracało stale podejrzenie, że komuś w komunistycznych władzach taka sytuacja była mocno na rękę. Sugerowało to dość dziwne zachowanie władz. Prowokacja była całkiem realną możliwością. Tym bardziej więc pośpiech wydawał się niczemu nie służyć.
Borusewicz nie chciał tych argumentów słyszeć, ale też nie miał specjalnej alternatywy, ponieważ jako samotny przedstawiciel KORu w Trójmieście nie miał zaplecza w ludziach, aby cokolwiek zdziałać na własną rękę. Ponadto traktując od dawna WZZy czysto instrumentalnie, wykorzystując je głównie do urzeczywistnienia takich czy innych swoich akcji, nie zauważył, że w tamtym czasie w wybrzeżowych Wolnych Związkach wyrosła już silna i aktywna grupa młodszych działaczy, której większość miała bardzo określony stosunek do Kuronia i jego grona. Borsuk mimo sporej popularności wśród młodszych WZZowców nie był w stanie przełożyć tej sympatii na osobę Kuronia, który wśród większości tych chłopaków nie był zbyt popularny. Dlatego też wiadomość, że Kuroń domaga się strajku czy czegokolwiek innego, nie odbijała się wielkim zainteresowaniem tej części grupy. Nikt więc nie zamierzał rzucać się w wir działania tylko dlatego, że słynny Borsuk próbował za wszelka cenę zaimponować swojemu korowskiemu idolowi.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że przez wiele lat Borusewicz zdecydowanie zaprzeczał jakoby Kuroń nalegał na organizowanie strajku w Trójmieście. Oczywiście efekt tego kłamstwa jest taki sam jak w przypadku innych kłamstw Borusewicza i powoduje utratę wiarygodności jego opowieści. Jeszcze w 1991 roku przy okazji prowadzonego wywiadu dziennikarz zapytał go czy Jacek Kuroń naciskał na zorganizowanie strajku? Borusewicz jak zwykle odpowiedział: „nie było żadnych nacisków”. Problem w tym, że sam Kuroń w nieskończonej ilości własnych wywiadów opowiadał jak to stale wysyłał do Gdańska zapytanie: „Na co wy tam jeszcze czekacie?”.
Andrzej Gwiazda, wspominając ten wątek, pisze w swojej książce: „Kuroń się denerwował – cała Polska strajkuje, a wy nic.”
Korowski przyjaciel Borusewicza, Henryk Wujec, występując w telewizji ponad trzydzieści lat po pamiętnym sierpniu przypominał: „ Bogdan Borusewicz przyjechał przed strajkiem do nas do Warszawy i powiedział, szykujemy strajk, szykujemy. Bo mówiliśmy: w całej Polsce są strajki. Co wy robicie w tym Gdańsku? Nie ma strajku do tej pory.”
Borusewiczowi taka wersja nie pasowała jednak wyraźnie do stworzonej później przez niego opowieści, że do wywołania strajku skłoniła go tylko i wyłącznie spontaniczna chęć obrony Anny Walentynowicz. Dlatego też przez lata miota się w tym temacie, raz to zaprzeczając swym korowskim idolom, innym razem nieśmiało przytakując.
Tymczasem sytuacja w Trójmieście nie wskazywała na to, aby którykolwiek większy zakład poszedł w tym czasie drogą innych i stał się miejscem jakiegoś pracowniczego protestu. Uznaliśmy, że należy przeczekać kilka tygodni i przygotowując się poczekać na powrót ludzi z urlopów i lepszego rozeznania intencji komunistycznych władz. Sytuacja Anny Walentynowicz wydawała się ustabilizowana. Cześć WZZowców przebywało poza Gdańskiem. Joanna i Andrzej Gwiazdowie wyjechali również na krotki wypad w góry. Bogdan Borusewicz wydawał się być z tej sytuacji niezadowolony, ale nie mając żadnej alternatywy musiał ten fakt zaakceptować.
Niecałe dwa tygodnie później los z wyraźną pomocą różnych bardzo ziemskich sił zmienił sytuację i spowodował serię bardzo istotnych wydarzeń. Złożone drugiego sierpnia przez dyrekcję stoczni odwołanie do Ministerstwa Pracy i Płac Socjalnych spowodowało zmianę wcześniejszej korzystnej dla Anny Walentynowicz decyzji TKO. W krótkim czasie przeszła ona serię bardzo dokuczliwych szykan, łącznie z kilkugodzinnym bezprawnym przetrzymywaniem siłą w pokoju straży przemysłowej.
Z dnia na dzień, wygrana jak się wydawało, walka przeciwko bezzasadnemu przeniesieniu na inny wydział zamieniła się w coś dużo ważniejszego. Kierownik Działu Gs wystąpił o zwolnienie Anny Walentynowicz z pracy. W odpowiedzi ona sama złożyła natychmiast doniesienie do prokuratury o popełnieniu wobec niej przestępstwa przez stoczniową straż przemysłową. Pani Ania nie miała już w tym momencie żadnych szans, gdyż nie ulegało wątpliwości, że dyrekcja miała już wobec niej wyraźnie sprecyzowane plany. Ponad to, biorąc pod uwagę fakt, że dyrekcja załatwiała zwykłą sprawę zwolnienia pracownika na szczeblu ministerstwa, można było sądzić, że karty w sprawie Anny Walentynowicz zostały rozdane przy stole znacznie ważniejszym niż dyrekcji zakładu.
Historię prześladowania i zwolnienia Anny Walentynowicz szczegółowo opisuje Sławomir Cenckiewicz w swej książce pt. „Anna Solidarność”.
Tak więc 7 sierpnia poinformowano Annę Walentynowicz, że została ona zwolniona dyscyplinarnie z powodu „naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. W przywołanej wyżej książce Sławomir Cenckiewicz cytuje przejmującą relację Anny Walentynowicz z ostatnich chwil w stoczni: „9 sierpnia , kiedy poszłam do stoczni po wypłatę, rzuciło się na mnie czterech strażników. Wykręcili mi ręce, skaleczyli mnie. Zobaczyli krew i przestraszyli się. Wciągnięto mnie do Nyski i tak triumfalnie pojechałam do kadr. Urzędniczka przekazała mi pensję ze słowami: – Nie wygrasz, to walka z wiatrakami. Szłam ulicami Gdańska z pochyloną głową, czułam się jak zbity pies – zupełnie załamana. Słyszałam własne słowa sprzed wielu lat: nikt nigdy nie będzie miał powodu, żeby zwolnić mnie z pracy. A teraz 52 artykuł! Wyrzucono mnie więc za sabotaż, pijaństwo, kradzieże. I jak teraz żyć bez stoczni? To koniec.”
Zwolnienie Anny Walentynowicz, chociaż poprzedzone długą listą szykan wobec jej osoby, było pewnym zaskoczeniem. Przede wszystkim dlatego, że nawet z pozycji interesu władz wydawało się posunięciem pozbawionym sensu.
W tym momencie ja sam byłem ciągle jeszcze bez pracy od czasu mojego zwolnienia w kwietniu tego samego roku. Właśnie dlatego, że miałem sporo czasu i byłem na miejscu, stałem się obok Jana Karandzieja drugą osobą, do której Bogdan Borusewicz zwrócił się z prośba o pomoc w zorganizowaniu akcji protestacyjnej w obronie pani Ani. „Borsuk” stwierdził, że zamierza uruchomić w stoczni trzech współpracowników w tym dwóch działaczy wolnych związków Bogdana Felskiego i Ludwika Prądzyńskiego, aby jak najszybciej podjąć próbę wywołania strajku. Janek Karandziej był wówczas, obok Andrzeja Gwiazdy, członkiem komitetu założycielskiego WZZW i wydawał się tym pośpiechem zdziwiony, tak samo jak ja.
Obaj byliśmy zwolnieniem pani Ani niezwykle poruszeni. Nie zmieniało to jednak faktu, że cała ta sytuacja była dość podejrzana.
Po wiosennych czystkach, kiedy z kilku stoczni wyrzucono niemal wszystkich WZZowskich działaczy, przeprowadzono zupełnie niezrozumiały atak na Annę Walentynowicz. Nie trzeba było być specjalnym geniuszem aby rozumieć, że gdyby władze rzeczywiście obawiały się, że fala strajków dotrze do stoczni, to nie zwalniałyby i to w tak prowokacyjny sposób pani Ani, wiedząc doskonale, że taka decyzja spotka się ze zdecydowaną reakcją Wolnych Związków. Zwłaszcza, że Anna Walentynowicz, przechodząc za kilka miesięcy na emeryturę stawała się dla tej władzy coraz mniejszym zagrożeniem. W połączeniu z wieloma pomniejszymi zdarzeniami cała ta sytuacja pachniała prowokacją. Na tyle mocno, aby nie można było tego lekceważyć. W dodatku na miejscu nie było znacznej części związkowców, w tym Joanny i Andrzeja Gwiazdów.
Zwolnienie pani Ani było działaniem na tyle bezsensownym i niejasnym w odniesieniu do intencji komunistycznych władz, że uważaliśmy iż należało nie tylko poważnie zastanowić się co się wokół nas dzieje, ale również wybrać najlepszy wariant obrony. Przede wszystkim jednak, należało poczekać na możliwość zebrania wszystkich możliwych działaczy.
Bogdan Borusewicz pod nieobecność wielu z nich, w tym liderów, proponował nagle bardzo poważne przedsięwzięcie. Przecież mowa była o tej samej stoczni, w której zaledwie dziesięć lat wcześniej polała się krew strajkujących stoczniowców. Pośpiech „Borsuka” był czymś zupełnie dla nas niezrozumiałym. Tym bardziej, że on sam nie potrafił go logicznie uzasadnić. Dla każdego rozsądnego człowieka nie miało przecież znaczenia, czy na dokonane już zwolnienie pani Ani, WZZty zareagują w ciągu kilku czy też kilkunastu dni. Nie było żadnego argumentu, aby nie poczekać kilka dni i podejść do rzeczy w pełnym składzie osobowym i z wyraźnym, wspólnie ustalonym planem.
Tak więc już przy pierwszym spotkaniu wyłożyliśmy mu nasze wątpliwości. „Borsuk” był już jednak wyraźnie zdecydowany. Sugerował przy tym, że czyni tak za wiedzą Andrzeja Gwiazdy, co później okazało się zwykłym kłamstwem. Okazało się też, że przychodząc z propozycją miał już gotowy termin, którym miał być wtorek 12 sierpnia. Obaj z Jankiem zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takich rzeczy nie można przygotować w ciągu kilku chwil, toteż podejrzewaliśmy, że nasz kolega mógł rozpocząć swoje przygotowania zanim jeszcze zaczął z nami o nich rozmawiać, co tylko wzmogło nasze wątpliwości.
„Borsuk” nie przyjmował naszych argumentów i widać było, że on sam podjął już decyzję w tej sprawie. Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem, zaledwie kilka godzin później sam doszedł do wniosku, że wybrany termin jest niewykonalny i przeniósł go na następny dzień czyli środę 13 sierpnia. Powiedział też, że taki właśnie termin przekazuje trzem chłopakom w stoczni.
W ciągu tych kilku zaledwie dni, spotykaliśmy się z „Borsukiem” dwa, a czasem nawet trzy razy dziennie. Nie tylko dlatego, że było wiele spraw do omówienia, ale również dlatego, że decyzje często się wówczas zmieniały. Nasze wątpliwości pozostały, ale stanie z boku nie wchodziło w grę.
Kilka dni wcześniej przywiozłem z Warszawy ostatni przed strajkiem transport niezależnych wydawnictw. Zastanawialiśmy się co z tego i w jaki sposób można użyć. Borusewicz planował rozdanie dużej ilości ulotek w kolejkach elektrycznych w środę wczesnym ranem i chciał, abyśmy się tym zajęli. Ustalaliśmy więc z nim kto z kim i na jakiej trasie będzie to robił.
Okazało się też, że Borsuk przygotował treść odezwy do stoczniowców i miał ją właśnie dać do druku. Dziwiło nas, że zamierza wydrukować ją w imieniu WZZów, nie konsultując jednocześnie z nikim jej treści. On sam tłumaczył to znów brakiem czasu i pośpiechem. Zarówno Janek jak i ja czuliśmy z tego powodu duży niepokój. Borusewicz był jednak zdecydowany i oznajmił, że jedzie z tym do drukarni.
I chociaż nikt o to nie pytał, to było dla nas oczywiste, ze drukiem będzie się zajmował Piotr Kapczyński, który już wówczas stanowił trzon WZZowskiej poligrafii i żaden poważny druk nie mógł się odbyć bez jego udziału. On sam po latach wspomina ten moment: „W niedzielę, 10 sierpnia, wróciłem do domu po kilku dniach i nocach drukowania bodajże Raportu Konserwatorium Doświadczenie i Przyszłość (…) Robiłem to u Józka Przybylskiego na powielaczu białkowym. Byłem wykończony i chciałem tylko spać. Ale w nocy przyszedł Bogdan Borusewicz i kazał przerzucić sprzęt do jakiegoś mieszkania we Wrzeszczu, bo będziemy drukować ulotki. W poniedziałek wszystko przewiozłem, on dostarczył papier. Wyjaśnił, że chodzi o strajk, wyskoczył chyba jeszcze do chłopaków ze stoczni. Mówił, że jeśli wytrzymają pierwszy okres to jest szansa. Skończyliśmy drukować nad ranem we wtorek, przespaliśmy się trochę(…) Potem rozwiozłem te ulotki w kilka miejsc: do Leszka Zborowskiego, Tomka Wojdakowskiego… Mogło być ich z 5 tys. Jakość była kiepska, bo mieliśmy tylko farbę offsetową”. Do tego fragmentu wspomnień Piotra wrócę jeszcze w dalszym ciągu tej relacji, gdyż mają one ważną wymowę w odniesieniu do późniejszych opowieści Borusewicza.
W międzyczasie wrócił niespodziewanie do Gdańska Andrzej Gwiazda, a krótko po nim Joanna. Okazało się, że matka Andrzeja znalazła się w stanie bardzo poważnym w szpitalu i musiał on natychmiast wracać do domu. W tym też momencie sprawy zaczęły przybierać bardzo dziwną formę. Chociaż nikt z nas jeszcze o tym nie wiedział, to jednak rozpoczynała się dziwna gra Bogdana Borusewicza. Niewątpliwie został on zaskoczony powrotem Gwiazdy. Z kolei sam Andrzej w całym zamieszaniu spowodowanym sytuacją rodzinną, zastał równie zaskakującą i ważną wiadomość o zwolnieniu Anny Walentynowicz. Ona sama tak to wspomina: „Poszłam do Gwiazdy, było tam kilku znajomych. – No, chłopcy, teraz będziecie musieli działać beze mnie. Mnie już nie ma”.
Całą uwagę i czas Gwiazdów wypełniała jednak w tym momencie choroba matki. Kontakt z nimi był przez to bardzo ograniczony.
W pewnym momencie zupełnym przypadkiem okazało się, że Gwiazdowie o rozpoczętych strajkowych przygotowaniach Borusewicza nie mieli żadnego pojęcia. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że „Borsuk” nie mówił prawdy kiedy zapewniał wcześniej, że już to z Gwiazdami uzgodnił. Andrzej Gwiazda nie miał jednak ani czasu ani możliwości zastanawiać się nad działaniami „Borsuka”. Zwłaszcza, że w tym momencie zdawał sobie sprawę tak jak my wszyscy, że należy zacząć się do obrony pani Ani przygotowywać. W sytuacji kiedy sam był pochłonięty poważną sytuacją matki wydawał się nawet zadowolony z tego, że Bogdan Borusewicz wziął te przygotowania na siebie. Było przecież oczywiste, że WZZy nie zostawią Anny Walentynowicz w tej sytuacji bez pomocy. Gwiazdowie pojawili się jeszcze w mieszkaniu Anny Walentynowicz i wraz Janem Karandziejem i Bogdanem Borusewiczem dokonali korekty naszkicowanego wcześniej przez niego apelu do stoczniowców.
Zarówno Gwiazdowie jak i pani Ania zaakceptowali rozpoczęcie przygotowań do jej ewentualnej obrony, ale odkładali to do chwili zawiadomienia i zgromadzenia większości działaczy Wolnych Związków i wspólnego ustalenia szczegółów. Nie ustalano żadnego terminu, lecz przyjęto że będzie to sprawa najbliższych tygodni.
Należało przygotować wiele spraw
Wkrótce miało się okazać, że zupełnie inne plany miał Bogdan Borusewicz. Za plecami WZZowców i wbrew ustaleniom, zamierzał on całą akcję urzeczywistnić w ciągu kilku następnych dni. Z perspektywy czasu to jego zachowanie można postrzegać tylko albo jako formę niezdrowych ambicji, albo zwyczajną prowokację. Wówczas jednak ani Janek Karandziej ani ja, nie byliśmy w stanie wyciągnąć tak daleko idących wniosków. Ten dziwny pośpiech wydał się nam sprawą trochę nadmiernego zapału i ekscytacji „Borsuka”.
Tak więc nie byliśmy zaskoczeni, kiedy pojawił się ponownie następnego dnia, aby się z nami spotkać. Zaskoczeniem było jednak jego oświadczenie, że zapadła decyzja, iż podejmiemy próbę wywołania strajku we wcześniej ustalonym terminie. Borsuk sugerował wyraźnie, że tak to zostało uzgodnione z resztą. Mieliśmy pewne zastrzeżenia, bo przecież zaledwie dzień wcześniej ustalono, że zaczynamy się przygotowywać do przedsięwzięcia, którego data miała być dopiero uzgodniona. Borusewicz powiedział, że podjęto taką decyzję, gdyż większość przygotowań została już zakończona i nie ma powodu czekać. Nie wiedzieliśmy w tamtym momencie, że było to całkowite kłamstwo. Tak więc nieświadomi sytuacji szykowaliśmy się na najbliższą środę, podczas gdy zarówno Gwiazdowie jak i Anna Walentynowicz, nie mając o niczym pojęcia, postrzegali działania Borsuka jako przygotowania wstępne do działań, których termin i szczegóły miały być dopiero ustalone.
Ta postawa Bogdana Borusewicza była tym bardziej dziwna, że wyraźnie nie brał on pod uwagę wcześniejszych naszych podejrzeń co do intencji władz. Zwolnienie pani Ani było manewrem tak absurdalnym, że nasze podejrzenia przybrały formę poważnych obaw o ewentualną prowokację. W opinii Andrzeja Gwiazdy taka decyzja władz wzmagała tylko wcześniejsze podejrzenia i wątpliwości. Zajęty jednak poważną sytuacją matki, musiał w tym momencie odłożyć ich głębszą analizę na później.
Tymczasem Borusewicz oznajmił nam, ze termin rozpoczęcia protestu został zmieniony raz jeszcze i przesunięty o jeden dzień. Tym razem już ostatecznie, na czwartek 14 sierpnia, gdyż kilka spraw okazało się jednak jeszcze nie gotowych.
W tym czasie miało też miejsce pewne znaczące zdarzenie. W rozmowie o szczegółach przygotowań, Borsuk wspomniał nagle osobę Wałęsy. To oczywiście natychmiast obudziło nasze zainteresowanie, a ściślej czujność. Wraz z Jankiem byłem ciekawy jaką rolę Borsuk chciał mu przypisać, albo raczej dlaczego w ogóle go w to wszystko miesza. On zapewniał jednak, że Wałęsę potrzebuje tylko do tego, aby porozmawiał z chłopakami ze stoczni i jako świadek wydarzeń grudnia ’70 dodał im odwagi. Ponieważ pośród nas Wałęsa od dawna miał opinię tchórza i człowieka, któremu nie mogliśmy ufać, to cały ten pomysł wydał się dużym nieporozumieniem.
Okazało się jednak, że na nasz sprzeciw było za późno, gdyż „Borsuk” zdążył już poinformować Wałęsę o szczegółach planu. Widząc jednak nasze zdecydowane niezadowolenie z powstałej sytuacji, zapewniał, że rola Wałęsy ma z samym ewentualnym strajkiem niewiele wspólnego. Nie mogę powiedzieć, żeby to zapewnienie specjalnie nas uspokoiło, gdyż dla naszych obaw wystarczył fakt, że on o wszystkim wiedział.
Borusewicz stwierdził też, że wyśle Wałęsę z jego grupą, aby rozdawali ulotki w kolejce elektrycznej jadącej od strony Tczewa. Z czasem miało się okazać, że obowiązującą historią stanie się kłamstwo, iż Wałęsa był wyznaczony i przygotowywany do roli przywódcy strajku.
Zanim jednak to kłamstwo powtało, Bogdan Borusewicz mówił wyraźnie w udzielanych wywiadach: „…przygotowałem ekipy, aby rozdawały ulotki w kolejkach elektrycznych dowożących ludzi do stoczni. Od strony Tczewa miał rozdawać Wałęsa ze swoją ekipą ze Stogów…”.
Znacznym, niekorzystnym czynnikiem w tamtej sytuacji był fakt, że Andrzej Gwiazda był w tym momencie nieosiągalny i ani Janek ani ja nie mogliśmy podzielić się z nim naszymi poważnymi zastrzeżeniami zarówno wobec dziwnego pośpiechu „Borsuka” jak i jego nagłego napływu zaufania wobec Wałęsy.
Tymczasem nadszedł 14 sierpnia. Zgodnie z planem Borsuka, od wczesnego rana mieliśmy rozdawać ulotki, w kolejkach elektrycznych wiozących do stoczni jej pracowników. Trzy małe grupki miały rozdać tysiące ulotek w ciągu bardzo krótkiego czasu, więc mieliśmy nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jedna dwuosobowa grupka wyruszyć miała od stacji Sopot Wyścigi, druga od stacji Gdańsk Przymorze, a trzecia od sąsiadującego z Gdańskiem Tczewa. Jak się miało później okazać, tylko dwie grupy brały w tym udział.
Już od początku nie wszystko szło jak powinno i jeszcze dwie godziny przed akcją wszystko wisiało na włosku. Janek Karandziej, mający do pomocy Mirka Walukiewicza i Mietka Klamrowskiego, jeszcze przed czwartą rano nie miał potrzebnych ulotek. Po latach tak tą sytuację wspominał: „Osobiście na polecenie Bogdana [Borusewicza] jeździłem do Gdyni właśnie po te ulotki pod wskazany przez niego adres do nieznanego mi człowieka, którego nazwiska nie pamiętam. Musiałem wtedy całą noc czekać na schodach bloku, w którym mieszkał, przyszedł około 4:00 nad ranem, następnie z torbą pełną ulotek wróciłem do siebie na ul. Matki Polki. Oprócz ulotek w sprawie pani Ani miałem w domu przywiezione z Warszawy duże ilości Robotników z kalendarium przebiegających przez Polskę strajków, wydrukowane instrukcje jak strajkować, oraz trochę książek wydanych przez niezależne wydawnictwa(…) Nasza grupa otrzymała za zadanie rozprowadzenie ulotek 14 sierpnia w kolejkach elektrycznych jadących od strony Oliwy. Ulotki, które przygotowywaliśmy wcześniej, składając po trzy w komplecie. Jak wspomniałem wyżej (ulotka w sprawie pani Ani, lipcowy numer korowskiego Robotnika, oraz ulotkę jak strajkować). Stocznie zaczynały pracę o godzinie 6:00, ja i Mietek Klamrowski rozpoczynaliśmy pracę o 7:00 w Gdańskim Przedsiębiorstwie Robot Inżynieryjnych. Mirek Walukiewicz pracował w Bimecie również na siódmą, Leszek Zborowski wtedy nie pracował, a Andrzej Runowski był w wojsku, tak więc podjęliśmy akcję od samego rana. Wsiadaliśmy na Przymorzu, każdy do innego wagonu, szliśmy przez parę wagonów rozdając ulotki, na trzeciej stacji wysiadaliśmy. Wracaliśmy w drugą stronę i tak powtarzaliśmy kilka razy, aż do szóstej godziny, następnie każdy udawał się do swoich zajęć…”.
Janek miał dużo szczęścia, że zdążył wrócić z Gdyni i sprostać zadaniu. Niewiele lepiej zaczęło się w drugiej grupce, której połową miałem być ja. Bardzo wcześnie rano miałem spotkać się z Tomkiem Wojdakowskim na stacji Sopot Wyścigi. Nastawiłem budzik i dość późno położyłem się spać. Budzik nie zadziałał i kiedy się obudziłem miałem zaledwie kilka minut do umówionego spotkania. Złapałem przygotowaną torbę z ulotkami, które wcześniej dostarczył Piotr Kapczyński i pobiegłem przez wyścigi konne do stacji kolejki. Kiedy wbiegłem na peron drzwi wagonów zamknęły się kilka metrów przede mną. Nie miałem już wyboru i musiałem czekać na następną kolejkę. Tomek był już w drodze do Gdańska. Martwiłem się, że przez moje spóźnienie skazany był na rozdawanie w pojedynkę co nie ułatwiało zadania. Okazało się później, że do kolejki wsiadł z nim Bogdan Borusewicz, który dojechał z nim do stacji Przymorze i tam wysiadł. Stamtąd Tomek załatwiał już sprawy sam. Tymczasem, kiedy w końcu znalazłem się w następnej kolejce, rozdawałem to co miałem i po kilku kursach znalazłem się przy bramie stoczni, zastanawiając się co robić dalej.
Według planu miała być jeszcze trzecia grupa, prowadzona przez Lecha Wałęsę. Nie tylko, że sam Wałęsa nie brał w tym udziału, to od Tczewa nie pojechał absolutnie nikt z tamtej grupy. Zwyczajnie dlatego, że Wałęsa nikogo nie zawiadomił. Z czasem, już po strajku Sylwester Niezgoda, który był częścią grupy ze Stogów, próbował stworzyć opowiastkę jakoby akcję tą jednak przeprowadził z Kazikiem Żabczyńskim. Niezgoda był w tamtym czasie najlepszym kolegą Wałęsy, więc po strajku przychodzili do niego dziennikarze szukający informacji o przeszłości Wałęsy. Niezgoda pytany co wówczas robił posłużył się opowieścią Borusewicza i zaczął opowiadać o wyprawie do Tczewa. Z czasem trudno mu było tą wersję utrzymać, gdyż nic się w niej nie zgadzało. Tak więc zamienił ją na opowiadanie, że ulotki rozdawał, ale nie w kolejce lecz pod stoczniową bramą numer trzy. To również okazało się zwykłym wymysłem, gdyż po pierwsze, nikt ze Stogów nie dostał nigdy żadnych przedstrajkowych ulotek, a po drugie dlatego, że Niezgoda pojawił się na strajku w stoczni dopiero w sobotę.
Historia według Bogdana Borusewicza
Z czasem powstała historia tamtych chwil opowiedziana przez Bogdana Borusewicza, która najzwyczajniej zastąpiła prawdę. Jego opowieść to mieszanina ogólnych zarysów prawdy, całej masy półprawd i w końcu olbrzymia dawka perfidnego, wykalkulowanego, aczkolwiek prymitywnego kłamstwa. Kłamstwa, które przez machinę propagandy zostało ogłoszone prawdą, mimo faktu, że nic w tym przekazie nie czyni żadnego sensu. I chociaż Borusewicz jest za to kłamstwo odpowiedzialny, to jednak nie on pierwszy i nie jedyny rozpoczął fałszowanie historii. Mało kto wie, że słynny „Borsuk” przez wiele lat mówił na ten temat bardzo niewiele, rzadko wchodząc w jakiekolwiek szczegóły. To było zrozumiałe, gdyż musiał się liczyć z tym, że każde takie kłamstwo zostanie wykazane czarno na białym przez jego WZZowskich kolegów.
Z upływem lat wielu działaczy Wolnych Związków zniknęło z „horyzontu”, a przed tymi którzy jeszcze funkcjonowali w świadomości społecznej, zamknęły się drzwi większości mediów. Dopiero wówczas Bogdan Borusewicz postanowił oficjalnie już firmować to niezwykle szkodliwe kłamstwo. A zaczyna się ono już w momencie opisywania przez niego wspomnianych wcześniej strajkowych przygotowań.
Remigiusz Okraska, autor książki-wywiadu z Joanną i Andrzejem Gwiazda ujął to chyba najlepiej, pisząc: „…lansowana jest inna wersja – jakoby w małej grupce, bez wiedzy reszty członków wzz, ów strajk przygotował Bogdan Borusewicz wraz z kilkoma młodymi robotnikami ze Stoczni oraz Wałęsa. Ta wersja zrobiła oszałamiającą karierę – powtarza się ją niczym oczywistość, mimo, że Borusewiczowi potrzeba było niemal ćwierć wieku w ogóle, a kilkunastu lat od upadku komuny, żeby ją sobie przypomnieć”.
W rzeczywistości Borusewicz rozpoczął swoje kłamstwa serią wywiadów udzieloną dokładnie jedenaście lat po sierpniowym strajku. I chociaż to nie ćwierć wieku, to jednak jest to fakt niezwykle wymowny. Aby jednak obraz walecznego Borsuka, a przede wszystkim Wałęsy mógł w ogóle zaistnieć, ktoś w tych wcześniejszych latach musiał tę rolę kłamcy wypełnić.
Kiedy Lech Wałęsa wyniesiony ze strajku na ramionach robotników, ogłoszony został przywódcą zwycięskiej rewolucji, media całego świata chciały wiedzieć o nim wszystko. Przede wszystkim skąd się wziął i kim był wcześniej. Wałęsa wiedział, że działacze WZZów, którzy znali go bezsprzecznie najlepiej, nigdy nie poświadczą jego fałszywego życiorysu. Powstała niezręczna dla niego sytuacja.
Z jednej strony jego mocno reklamowana rzekoma aktywność w Wolnych Związkach miała tłumaczyć rolę jaką niespodziewanie przyszło mu odgrywać, a z drugiej nowy bohater robi wszystko, aby WZZowscy koledzy nie byli świadkami jego przeszłości. Nawet Bogdan Borusewicz, który po latach stał się mu bardzo życzliwy, w tamtym czasie również nie wykazywał zbytniego entuzjazmu do piania hymnów pochwalnych na cześć nowego wodza.
Trzeba było natychmiast stworzyć „świadka”, który podpisał by się pod każdym wałęsowym kłamstwem. Wałęsa nie miał problemów znaleźć chętnego. W zamian za mit o swojej własnej opozycyjnej działalności, a później przeróżne stanowiska i związane z tym korzyści, podjął się tego zadania Jerzy Borowczak. Nie miał on żadnych zahamowań i wsparty długim milczącym przyzwoleniem Borusewicza, tworzył historyczne fałszerstwo. Po latach Borusewicz mógł już w końcu przyłożyć swą pieczęć pod tym przedsięwzięciem i tak dwóch patologicznych kłamców zastąpiło nam naszą historię własnym prymitywnym i jednocześnie bezczelnym kłamstwem. Przyjrzyjmy się jak ono powstawało.
Bogdan Borusewicz twierdzi zdecydowanie od lat, że decyzję o strajku podjął sam, bez konsultacji z kimkolwiek, a nawet bez niczyjej wiedzy. Przez ostatnich kilkanaście lat mówi to w każdym z wielu udzielanych chętnie wywiadów. W roku 2000 w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdza krótko i bez zbędnego tłumaczenia: „To była moja decyzja”. Obstaje przy tej wersji przez całe lata i nawet dwanaście lat później w „Polityce” znajdujemy stwierdzenie:„Teraz albo nigdy – uznał Bogdan Borusewicz. Protest przygotował w wielkiej tajemnicy. W swój plan wtajemniczył tylko trzech młodych stoczniowców z WZZ…” Najbardziej konkretnie mówi jednak o tym w swej książce-wywiadzie „Jak runął mur”. Pytany – Kto zdecydował o rozpoczęciu strajku, odpowiada zdecydowanie: „To była moja jednoosobowa decyzja. Z nikim jej nie konsultowałem. Wiedziałem, że muszę ją podjąć choć była ryzykowna”. Nieco dalej w tym samym wywiadzie dodaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja Robotnika Wybrzeża. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”.
Zastanawiać może, że Borusewiczowi przyszło do głowy, aby takie właśnie zastrzeżenie o niekonsultowaniu tekstu zrobić.
Porównajmy jednak to wyznanie z innym świadectwem, które znaleźć możemy w wydanym przez Instytut Pamięci Narodowej albumie „Gdański Sierpień ‘80”. W zawartej tam relacji Jana Karandzieja czytamy: „Po zwolnieniu pani Ani postanowiliśmy zmobilizować wszystkie siły i użyć wszystkich możliwości, by jej bronić. Spotkaliśmy się i postanowiliśmy zaapelować do jej kolegów w stoczni, by stanęli w jej obronie. Na tym spotkaniu wraz z Bogdanem Borusewiczem, oraz Joanną i Andrzejem Gwiazdami zredagowaliśmy apel do pracowników stoczni”.
Oczywiście taka wersja wydarzeń nie pasuje do borusewiczowej historii jednoosobowego zaplanowania, przygotowania i wywołania strajku toteż pozostaje on przy swych absurdalnych kłamstwach. Przytoczona nieco wyżej opowieść Borusewicza o tym, że napisał tekst apelu sam i bez konsultacji z kimkolwiek, podpisując go nazwiskami innych działaczy WZZW, ma jednak pewien bardzo istotny i szczególny wymiar. W jego przekonaniu ma mu przynosić chwałę i poklask. Ma świadczyć o odwadze i wielkim jednoosobowym poświęceniu.
Tymczasem gdyby założyć, że to twierdzenie jest prawdziwe, to należało by je przecież uznać za przykład krańcowego draństwa, jeśli nie za perfidną prowokację.
Bo przecież jeśli, jak przyznaje, podpisał swój własny prywatny apel nazwiskami działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i zrobił to bez ich zgody i wiedzy, to było by to łajdactwo najgorszego gatunku, a nawet zdrada. Podłość tego oszustwa byłaby przy tym wyrachowanym narażaniem tych wszystkich ludzi na poważne niebezpieczeństwo.
Załóżmy na chwilę, że na wezwanie Borusewicza stoczniowcy podejmują strajk, a władze reagują tak jak w grudniu 1970 roku i w wyniku tego giną niewinni ludzie. Na wszystkich podpisanych pod apelem spadała by nie tylko odpowiedzialność moralna, ale bez wątpienia zemsta komunistycznych władz. I tak za sprawą „bohaterskiej” postawy Bogdana Borusewicza w więzieniu siedzieliby ludzie za zorganizowanie czegoś o czym nie zostali nawet poinformowani. Borusewicz chociaż myśli tylko o sobie, to oczywiście zdaje sobie z tego sprawę gdyż również w tym samym wywiadzie mówi: „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”.
Tymczasem jest oczywiste, że na długie lata do wiezienia trafili by wszyscy podpisani pod tym apelem. Z tą tylko róznicą, że jedynym zorientowanym w sytuacji byłby Bogdan Borusewicz.
Na ironię i szczęście Borusewicza, przed tym niezwykle poważnym zarzutem broni go częściowo fakt, że w jego twierdzeniu jest tylko część prawdy. Faktem jest, że z całej listy podpisanych przez niego osób tylko dwie wiedziały o terminie organizowanego protestu w tym Wałęsa. Drugim był Jan Karandziej. O samym założeniu, że będziemy bronić Anny Walentynowicz bez znajomości borusewiczowego terminu, jak już wcześniej pisałem, wiedziała ona sama jak również Joanna i Andrzej Gwiazda. A i tak w przypadku tych ostatnich była to sprawa przypadku, bo gdyby nie rodzinna sytuacja Andrzeja, to byliby oni nadal na urlopie w górach podczas gdy sam „Borsuk” podpisując się ich nazwiskiem robiłby swoją prywatna „rewolucję”.
Niemniej cała reszta podpisanych osób nie została o swoim udziale w borusewiczowej akcji nawet poinformowana. Podobnie zresztą jak prawie wszyscy działacze WZZów z poza redakcji Robotnika Wybrzeża.
Gdyby więc nie ochrona medialnej propagandy, to Bogdan Borusewicz miałby dziś solidny orzech do zgryzienia. Zamiast chwalić się swym „bohaterskim” konspirowaniem, musiałby się ze swego fałszerstwa i kłamstwa solidnie wytłumaczyć.
Jednak najbardziej zastanawiającym jest pytanie, czym mógł kierować się człowiek, który podejmował właśnie tak irracjonalną i niebezpieczną decyzję? Dlaczego już po podjęciu wspólnej decyzji o obronie Anny Walentynowicz, postanowił działać sam, w szaleńczym pośpiechu i poza plecami WZZowskich działaczy? Co kazało mu okłamywać i oszukiwać, aby wbrew rozsądkowi podjąć jednoosobowo decyzję o przyspieszeniu akcji? Co mogło nakazywać Borusewiczowi porzucić nagle wszelką logikę i odrzucić wspólne, przemyślane działanie na rzecz…, no własnie, czego?
Czy było to działanie kogoś owładniętego szaleństwem chorych ambicji, czy też Bogdan Borusewicz wiedział coś czego nie wiedzieli inni? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie. Jestem pewny, że przyniesie ją czas.
Nikt nic nie wie, czyli czy kłamstwo ma granice?
Nie ma chyba wywiadu udzielonego przez Bogdana Borusewicza, w którym nie podkreślałby, że po podjęciu przez niego decyzji, wiedzieli o niej tylko trzej stoczniowcy: Ludwik Prądzyński, Bogdan Felski i Jerzy Borowczak, oraz oczywiście naczelny rewolucjonista Lech Wałęsa.
W wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” na pytanie – Kto przygotował strajk? Borusewicz odpowiada w typowy dla niego sposób: „Przygotowałem go z trzema stoczniowcami: Jerzym Borowczakiem, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Tylko oni byli od początku wtajemniczeni”. Z czasem dołoży do tego grona Wałęsę i będzie się tej wersji trzymał. I nie bez powodu. To z pozoru nieważne kłamstwo nie bierze się tylko z chorego wręcz samochwalstwa Borusewicza, ale przede wszystkim ma ograniczyć liczbę świadków prawdziwej historii. Ma wyeliminować tych, którzy przygotowania do strajku znają od środka, ale ich świadectwo różni się zdecydowanie od jego własnych relacji. To kłamstwo jest równocześnie chyba najbardziej bezsensowne spośród wszystkich, którymi przez lata postanowił nas karmić.
W wywiadzie z 2005 roku opowiada on: „We wtorek chodzę na spotkania z grupami ulotkowymi. Przypominam tym chłopakom, którzy przecież nic o strajku nie wiedzą (?!) w jakie pociągi mają wsiadać w czwartek i o której godzinie”. Absurd tego stwierdzenia jest oczywisty. W myśl tej wyjątkowej logiki należało by przyjąć, że drukarze drukowali z zamkniętymi oczami, kolporterzy przestali na kilka dni czytać i myśleć, plastycy, malując transparenty, gasili światło żeby nie widzieć pisanych haseł.
Bogdan Borusewicz najzwyczajniej się kompromituje i całkowicie ośmiesza. Zaślepiony jakąś dziką potrzebą samochwalstwa „zapomina” nie tylko o swoich kolegach z WZZów, ale nawet o swej późniejszej żonie Alinie Pienkowskiej. W jednym z wywiadów wspomina ona: „Najpierw 10 sierpnia u Piotra Dyka, szerokie grono – jak mówiliśmy – pod klonem, bo rozmowy były na podwórku, by uniknąć podsłuchu. Bogdan mówi, że mnie tam nie było, może tak zostać. Choć byłam”.
Ta sama Alina Pienkowska opowiada również: „Natomiast niezależnie odbyło się spotkanie u Janusza Satory, gdzie nie podano dat rozpoczęcia strajku, ale tylko poinformowano grupę z Elmoru. Bogdana nie było na tym spotkaniu, ja byłam”.
Przypomnę też cytowaną wcześniej wypowiedź drukarza i działacza WZZów Piotra Kapczyńskiego. Wspominając druk przedstrajkowych ulotek i rozmowę z Bogdanem Borusewiczem wspomina: „Wyjaśnił, że chodzi o strajk (!), wyskoczył chyba jeszcze do tych chłopaków ze stoczni. Mówił, że jeśli wytrzymają pierwszy okres, to jest szansa”.
Sam Borusewicz w wywiadzie w roku 2005 wspomina: „Grzegorz i Tomasz Petryccy, studenci ASP, zrobili transparenty z trzema postulatami”.
Oczywiście według Borusewicza artyści pisali postulaty, ale o strajku nie mieli żadnego pojęcia. Najwyraźniej zakładał, że bracia Petryccy byli przekonani, że postulaty potrzebne są na wystawę sztuki współczesnej.
Wcześniej opisywałem też udział Jana Karandzieja, który tak jak reszta z nas rozdających ulotki, dołączał do apelu instrukcję „Jak strajkować”. Oczywiście według przedziwnego rozumowania Bogdana Borusewicza mieliśmy to czynić, nic o strajku nie wiedząc.
Ciekawy więc jestem jak Bogdan Borusewicz chciałby połączyć swoją teorię o tym, że nikt z nas niczego o planowanym strajku nie wiedział, z przedstawionym poniżej zaświadczeniem mówiącym wyraźnie o moim bezpośrednim udziale w przygotowaniach do sierpniowego strajku. Zostało ono wystawione niemal rok później, bo w lipcu 1981 roku, kiedy nasiliły się ataki Wałęsy wewnątrz Solidarności na byłych działaczy WZZW. Moi WZZowscy przyjaciele o ogólnie znanych nazwiskach wydali mi je, abym jako nieznany działacz Wolnych Związków mógł się nim posłużyć w razie oczerniania mnie przez ludzi Wałęsy, którzy przypuszczali wówczas atak na drukarnię gdańskiego MKZu, której byłem współzałożycielem i pracownikiem. Zaświadczenie nie zabezpieczyło mnie przed szykanami Wałęsy i jego ludzi, ale zostawiło potwierdzenie mojego udziału w przedstrajkowych przygotowaniach. W czasie wystawiania tego świadectwa, Bogdan Borusewicz nie był jeszcze pochłonięty manią fałszowania historii toteż jego własny podpis(!) widnieje tam jako pierwszy. Obok podpisów Aliny Pienkowskiej i Joanny Gwiazdy. I znów, przyjmując logikę Borusewicza, należało by uznać, że on sam podpisał zaświadczenie stwierdzające, że brałem bezpośredni udział w przygotowaniu strajku, ale tak naprawdę nic o nim nie wiedziałem.
Bo to było tak…, albo może tak…, no, chyba, że było inaczej
Zarówno Borowczak jak i Borusewicz podają od samego początku, że przyczyną podjęcia decyzji i tajemniczego pośpiechu Borusewicza była chęć obrony Anny Walentynowicz. Jednak to z pozoru oczywiste stwierdzenie staje się dużo mniej oczywiste, kiedy zagłębimy się mocniej w szczegóły borusewiczowych relacji. W przypadku Borowczaka ocena deklarowanych wówczas intencji stała się jednoznaczna już kilka miesięcy później, kiedy rozpoczął ohydną kampanię napaści na tą samą Annę Walentynowicz, zakończoną uznaniem jej niegodnej powstałej za jej sprawą Solidarności. Temat tej i innych postaw Borowczaka opisuję szczegółowo w innej części tej relacji.
Trzeba jednak stwierdzić, że również intencje Bogdana Borusewicza stają się mniej klarowne w miarę dokładnego prześledzenia jego własnych słów. Ogólnie przyjęta wersja wydarzeń autorstwa Borusewicza mówi jasno i zdecydowanie, że decyzję o strajku podjął on po zwolnieniu pani Ani i jako reakcję na nie.
W większości wywiadów, zarówno Borusewicz jak i Borowczak, próbują stwarzać wrażenie spójności głównej wersji w odniesieniu do okoliczności podjęcia decyzji o strajku.
Według niej, na kilka dni przed strajkiem, Borusewicz zabrał trójkę stoczniowców do domu Piotra Dyka, gdzie grupa gdańskich opozycjonistów świętowała zwolnienie z aresztu Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego.
Można by się zastanawiać dlaczego spośród wszystkich działaczy WZZów Borusewicz wybrał na to spotkanie tą właśnie trójkę. Wolne Związki uczestniczyły aktywnie w akcji domagającej się uwolnienia zatrzymanych, ale akurat żaden z tej trójki nie brał w tej akcji udziału. Czyżby wiedział, że pojawi się tam Anna Walentynowicz i oznajmi, że została wyrzucona z pracy?
Tak czy inaczej znaleźli się oni na wspomnianym spotkaniu i … właściwie to jest wszystko co się w tej historii zgadza. Odtąd cała reszta jest względna i zależy od czasu, w którym ta opowieść jest snuta. Najczęściej spotykana wersja mówi, że w pewnym momencie pojawiła się Anna Walentynowicz i poinformowała ich o swoim zwolnieniu z pracy. Borusewicz wywołać miał trójkę stoczniowców i Wałęsę na zewnątrz i tam podjęli decyzję o konieczności strajku w jej obronie.
Oczywiście jak przystało na kłamców, zarówno Borowczak jak i Borusewicz nie pamiętają szczegółów swych opowieści, więc nie ma wśród nich dwóch identycznych. Nawet tak prosta sprawa jak ustalenie daty tego „historycznego” spotkania wydaje się w przypadku tych dwóch świadków niemożliwe. Nie trzeba specjalnie się zagłębiać i wystarczy sięgnąć do ich kilku wybranych wywiadów.
I tak: w 2000 roku dowiadujemy się, że to słynne spotkanie miało miejsce – 10 sierpnia w 2005 roku okazuje się, że był to raz – 8 sierpnia, innym razem, że jednak – 10ty w 2010 mamy znów kilka dat – 7 sierpnia, dwukrotnie – 10ty i znów – 8 sierpnia w 2012 ponownie – 7 sierpnia, po to by zaraz wrócić do 10go I to wszystko przyglądając się zaledwie kilku wybranym relacjom.
Z czasem Borusewicz uznał w końcu, że najbardziej pasuje mu data 10 sierpnia i w swej książce „Jak runął mur” uznał ją za oficjalną. U tych „wybitnych świadków historii” wszystko podlega stałym zmianom. Czytając nieskończoną ilość udzielanych w ciągu wielu lat wywiadów, nie sposób całkowicie się w tym wszystkim nie pogubić.
I tak w jednej relacji, Wałęsa był na tym spotkaniu obecny, a kiedy indziej go tam nie było. Raz, to właśnie on rzucił hasło strajku, innym razem pomysłodawcą był Borusewicz. Raz dowiadujemy się, że Wałęsa natychmiast wykrzyknął, że trzeba zrobić strajk i bronić pani Ani, innym razem okazuje się, że „Borsuk” poszedł na to spotkanie po to, by zawiadomić Wałęsę o strajku i go do niego przekonać. Raz znów dzielni spiskowcy dowiadują się na tym właśnie spotkaniu o zwolnieniu Anny Walentynowicz i spontanicznie podejmują decyzję strajku. Innym razem okazuje się, że Borusewicz udał się na to spotkanie, aby termin już ustalonego strajku przełożyć. Jak te absurdalne relacje wyglądają w praktyce można przekonać się, przykładając do siebie fragmenty różnych wypowiedzi naszych koronnych świadków historii.
W 2010 roku Borowczak, udzielając wywiadu portalowi historycznemu, mówił: „W niedzielę, 10 sierpnia byliśmy na spotkaniu(…) Przyszła też Anna Walentynowicz i powiedziała, że zwolniono ją z pracy(…) Wałęsa rzucił pomysł, że trzeba pani Ani bronić i najlepiej to zrobić strajkiem”.
W tym samym roku ten sam Borowczak dla Newsweek: „O dacie zdecydowaliśmy dwa dni przed rozpoczęciem. Ale o tym, że będzie strajk wiedzieliśmy już właściwie 8 sierpnia”.
Takich przykładów jest w opowieściach Borowczaka i Borusewicza olbrzymia ilość. Obaj są na tyle utalentowani, że nie tylko przeczą sobie wzajemnie, ale często samym sobie. Praktycznie większość ich wypowiedzi niewiele ma wspólnego z prawdą. Ich kłamstwa zdążyły się nawarstwić do tego stopnia, że wiele z nich wymaga szczegółowego przeanalizowania. Nie sposób jednak wchodzić we wszystkie szczegóły i wykazać każdą niedorzeczność. Moim głównym celem jest raczej wykazanie schematu ich powstania i funkcjonowania.
Zdaję sobie sprawę, że nie łatwo jest się w tym wszystkim połapać nie tylko odbiorcom tego bełkotu, ale jak się wydaje, również samym jego twórcom. Nie można się jednak dziwić jeśli Borusewicz szukając klakierów dla swych kłamstw mataczy do tego stopnia, że nazywa aktywnym działaczem Wolnych Związków Borowczaka, którego nikt poza Borusewiczem w tych związkach nie znał, a w tym samym czasie prawdziwych działaczy Wolnych Związków nazywa chłopakami zwolnionymi ze stoczni. Borusewicz bojąc się konfrontacji z prawdą wyparł się wszystkich tych, bez których nigdy by nie zaistniał w świadomości Polaków. Zastąpił ich, podobnie jak Wałęsa, służebnym i zakłamanym Borowczakiem.
W wywiadzie dla Gazety Wyborczej stwierdza: „W grupach ulotkowych wyróżniali się młodzi stoczniowcy wyrzuceni ze Stoczni Północnej: Andrzej Karandziej, Mieczysław Klamrowski oraz Runowski – imienia już nie pamiętam…”.
Tak więc członka komitetu założycielskiego WZZW Jana Karandzieja nazywa Andrzejem, a imienia jednego z najbliższych swoich WZZowskich współpracowników Andrzeja Runowskiego nagle nie może sobie przypomnieć.
Dla działaczy Wolnych Związków taka postawa Borusewicza nie jest jednak całkowitym zaskoczeniem, gdyż czas pokazał, że Borusewicz traktował ludzi Wolnych Związków czysto instrumentalnie i kiedy okazało się, że nie będą oni przytakiwać jego kłamstwom, to czynił wszystko aby wypchnąć ich poza nawias historii.
fot. B. Nieznalski
na zdjęciu: Lech Zborowski (1-szy od lewej), Bogdan Borusewicz (w środku), Jan Karandziej – członek Komitetu Założycielskiego WZZW (1-szy od prawej) – fot. B. Nieznalski

Borusewicz jest kłamcą tak bezczelnym, że nie zadaje sobie nawet trudu, aby zadbać o choćby minimalną spojność i sens tych kłamstw.
W wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego pytany – Kto przygotował sierpniowy strajk w Stoczni? Borusewicz odpowiada: „Przygotowałem go z trzema młodymi stoczniowcami(…) Zacząłem od razu po zwolnieniu Walentynowicz. Trwało to jakieś trzy tygodnie(!): spotkania, przygotowanie psychiczne tych ludzi”. Przypomnę więc, że Annę Walentynowicz zwolniono z pracy 7 sierpnia. Strajk rozpoczął się równo tydzień później 14 sierpnia, a zakończył dwa tygodnie po tym, czyli 31 sierpnia. Jeżeli więc Borusewicz, jak sam twierdzi, rozpoczął swoje sekretne spotkania i „przygotowania psychiczne” po zwolnieniu Anny Walentynowicz i trwały one trzy tygodnie(?), to musiałoby to oznaczać, że kiedy on kończył swe przygotowania do strajku, to ten sam strajk w Stoczni kończył się właśnie podpisaniem historycznych porozumień(!)
W programie telewizyjnym „Sierpień 1980” dumnie wyznaje: „Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1go lipca…”. W tak bezsensownych stwierdzeniach nie przeszkadza mu nawet fakt, że 1go lipca nie było jeszcze żadnych sygnałów o jakimkolwiek strajku w Polsce, nie mówiąc już o tym, że Anna Walentynowicz miała być dopiero zwolniona ponad miesiąc później.
I właśnie tak absurdalna jest większość borsukowych opowieści.
Oto inny, równie wymowny przykład. We wszystkich swych wspomnieniach Bogdan Borusewicz podaje od lat, że podjął decyzję o strajku na znak protestu przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Jednocześnie twierdzi, że już na dziesięć dni przed strajkiem ukrył się w mieszkaniu znajomych. W niektórych źródłach podaje nawet, że uczynił to wcześniej, bo już 1 sierpnia(!) Jednak informacja o dziesięciu dniach pojawia się zdecydowanie najczęściej.
W swej książce Borusewicz podaje dosyć precyzyjnie: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu – u Kilińskich…”
I tu powstaje poważny problem, bo znów „kłaniają się” bezlitosne daty. Każdy Polak wie, że strajk rozpoczął się 14 sierpnia. Jeżeli więc jego organizator ukrył się dziesięć dni wcześniej, to z prostego rachunku wynika, że uczynił to – 4 sierpnia. Anna Walentynowicz została powiadomiona o zwolnieniu – 7 sierpnia.
Tak więc Bogdan Borusewicz ukrył się na trzy dni przed zwolnieniem pani Ani(?!). Skoro jak sam twierdzi uczynił to, by organizować strajk w jej obronie, to musiałoby to oznaczać, że zaczął to robić zanim do jej zwolnienia doszło. To z kolei byłoby dowodem na nadprzyrodzoną umiejętność czytania przyszłości.
W innym wywiadzie, mówiąc o trzech stoczniowcach, Bogdan Borusewicz wyznaje: „O dacie strajku ta trójka dowiedziała się jakiś tydzień wcześniej. Wałęsa kilka dni. Strajk miał się rozpocząć początkowo 12 sierpnia”.
I znów, całą zabawę psują naszemu bohaterowi te nieprzyjazne daty. Bo i w tym przypadku musieli by się oni dowiedzieć o wyrzuceniu z pracy Anny Walentynowicz zanim jeszcze miało to miejsce.
Ta nadludzka zdolność przewidywania przyszłości pojawiła się jednak u Borusewicza już dużo wcześniej. W wywiadzie udzielonym w 2005 roku mówił o czasie poprzedzającym strajk: „Zostało mi tam [w stoczni] trzech młodych chłopaków: Bogdan Felski, Jerzy Borowczak i Ludwik Prądzyński. Przez cały lipiec spotykałem się z tą trójką. Mówiłem im po Kołodzieju i Walentynowicz kolej na was. Wyrzucą was”. Tak więc okazuje się, że Borusewicz ostrzegał ich, że mogą pójść w ślady pani Ani już miesiąc przed tym, zanim ją samą zwolniono.
I chociaż już te stwierdzenia mogą wprawić w osłupienie, to jednak nie jest to jeszcze szczytowe osiągnięcie Borusewicza w dziedzinie wyprzedzania przyszłych wypadków. Jest nią za to wydarzenie związane z innym naszym WZZowskim kolegą Andrzejem Kołodziejem. Był on bardzo aktywnym i odważnym działaczem Wolnych Związków i jednocześnie pracownikiem Stoczni Gdańskiej. Znany był swoim stoczniowym kolegom, gdyż ulotki i niezależną prasę rozdawał jawnie podczas przerw śniadaniowych.
Na początku roku 1980 został za swoją działalność wyrzucony z pracy w stoczni. Jak sam pisze w swoich wspomnieniach, na kilka miesięcy przed sierpniowymi wypadkami, Bogdan Borusewicz zalecił mu wycofanie się na jakiś okres z jawnej działalności. Po jakimś czasie nieaktywności, na krótko przed strajkiem, ten sam Borusewicz polecił Kołodziejowi złożenie podania o zatrudnienie się w Stoczni Gdyńskiej(?!). Taka sugestia wydawała się propozycją człowieka oderwanego od rzeczywistości, a przynajmniej krańcowo naiwnego. Oto aktywny i rozpracowywany przez bezpiekę działacz WZZW zostaje usunięty ze Stoczni Gdańskiej właśnie za prowadzoną działalność, a jego korowski kolega zaleca mu zatrudnienie się w innej stoczni Trójmiasta, twierdząc, że małe kłamstwo o rzekomym konflikcie z majstrem wystarczy, aby dyrekcję tej stoczni oszukać.
Andrzej Kołodziej zalecenie wykonał i … do Stoczni Gdyńskiej został przyjęty na dzień przed wybuchem strajku w Gdańsku(!) Jeśli komuś taka sytuacja wydaje się dziwna albo wręcz nieprawdopodobna, to dodam jeszcze, że Bogdan Borusewicz doradzał Kołodziejowi cały ten manewr z zatrudnieniem, nie mając nawet pojedynczego doświadczenia w tym temacie. Bogdan Borusewicz żył wówczas z pomocy przebywającej w USA matki. Aż do czasu późniejszego zatrudnienia w Solidarności nie był nigdy zatrudniony w żadnym zakładzie pracy – czy to państwowym czy też jakimkolwiek innym. Jego doświadczenie i wiedza w tym temacie była całkowicie zerowa. Mimo tego potrafił przewidzieć tak absurdalną sytuację.
Warto więc w tym miejscu przytoczyć inną wypowiedź tego samego Bogdana Borusewicza z jego słynnej książki. Mówiąc o próbie motywowania trzech młodych stoczniowców do zorganizowania strajku stwierdza:„Powiedziałem, że jeśli nie obronimy Walentynowicz, oni będą następni. Władza podjęła decyzję, że będzie wyrzucała (!) i za nich też się zabierze”.
Z jednej więc strony Borusewicz przekonuje młodych stoczniowców, że celem władzy jest wyrzucanie działaczy z pracy, z drugiej w tym samym czasie przekonuje Kołodzieja, że ta sama władza, która niedawno wywaliła go z jednej stoczni przyjmie go do pracy w drugiej. Można oczywiście wzorem Borusewicza pozbyć się wszelkiego poczucia rozsądku i wierzyć w tą przedziwną logikę. Ja jednak nie potrafię.
Podobnie jak Joanna i Andrzej Gwiazda. Joanna uważała to za dziwne i w swej książce stwierdza wyraźnie: „Było to zastanawiające; jednego działacza, Annę Walentynowicz – wyrzucają, a drugiego, Andrzeja Kołodzieja przyjmują i to do kluczowego zakładu trójmiasta”. Andrzej Gwiazda idzie w swym wniosku dużo dalej mówiąc: „Przyjęcie Kołodzieja do pracy w Stoczni w Gdyni świadczy, że prowokacja była planowana na bardzo wysokim szczeblu. Żaden dyrektor poważnego zakładu nie odważyłby się w gorącej strajkowej atmosferze zatrudnić u siebie znanego rewolucjonisty”. Joanna dorzuca do tych rozważań wątpliwość: „Do dzisiaj nie wiemy czy chodziło o to aby Wałęsie zostawić wolne pole w Stoczni Gdańskiej czy może liczyli, że [Kołodziej] poderwie do strajku Stocznię im. Komuny Paryskiej”.
Pewną odpowiedzią na to pytanie może być fakt, że w samych WZZach nigdy nie było żadnych planów dotyczących protestu w Gdyni, również ze strony Borusewicza. Faktem jest też, że Borusewicz zalecając Andrzejowi Kołodziejowi podjęcie próby zatrudnienia się w Stoczni Gdyńskiej, równocześnie nie powiedział mu ani słowa o swoich strajkowych planach. Kołodziej o planach Borusewicza dotyczących Stoczni Gdańskiej, podobnie jak większość jego WZZowskich kolegów nie wiedział absolutnie nic, aż do momentu wybuchu strajku.
Gdzie jest „Borsuk”?
Muszę też przypomnieć pewien fakt, konsekwentnie pomijany przez dzisiejszych propagandzistów i przemilczany przez samego Bogdana Borusewicza. Fakt, który uważam za niezwykle ważny dla postrzegania wydarzeń związanych z zainicjowaniem sierpniowego strajku. To wydarzenie, za sprawą wykrętów Borusewicza, pozostaje ciągle pewną tajemnicą. I może właśnie ta jego niechęć i moim zdaniem, niemożliwość wyjaśnienia tego faktu sprawia, że uważam to za sprawę szczególną i bardzo wymowną.
W czwartek, 14 sierpnia wczesnym rankiem, Bogdan Borusewicz wsiadł wraz z naszym kolegą, znanym działaczem WZZW Tomkiem Wojdakowskim do kolejki elektrycznej na przystanku Sopot Wyścigi. Wysiadł trzy przystanki dalej i według własnej relacji, będąc zmęczony nieprzespaną nocą pojechał do mieszkania w Gdańsku – Wrzeszczu, gdzie od dziesięciu dni miał się ukrywać. Zmęczony położył się spać. W międzyczasie Stocznia Gdańska stanęła i rozpoczął się strajk. Alina Pienkowska zawiadomiła o strajku Kuronia, a ten Radio Wolna Europa. Kiedy Bogdan Borusewicz się obudził usłyszeć miał w radio, że jego plan się powiódł i strajk objął cały zakład. Taka jest znana i przyjęta wersja tamtych chwil.
Problem Borusewicza zaczyna się jednak od tej właśnie chwili. Człowiek, który twierdzi, że jednoosobowo zaplanował, przygotował i doprowadził do sierpniowego strajku przepada jak przysłowiowy kamień w wodzie, na całe dwa dni (!) właśnie w momencie, kiedy jego przedsięwzięcie się urzeczywistnia. A przy tym do dziś nie potrafi tego faktu wyjaśnić. Nie istnieje żaden wywiad, żadna wypowiedź, żadne wspomnienie, żadna relacja Bogdana Borusewicza mówiąca o tym, gdzie spędził te dwa brakujące dni i przede wszystkim dlaczego przez dwa dni nie było go w pobliżu strajku, który wywołał. W tym samym czasie wokół stoczniowych wydarzeń jak i kiełkujących w różnych zakładach strajków, pojawić się zdążyli inni działacze Wolnych Związków. Ci sami, których Borusewicz „zapomniał” o całym przedsięwzięciu zawiadomić. Temat tych dwóch brakujących dni Bogdan Borusewicz załatwia od lat w ten sam charakterystyczny sposób. Stwierdza, że do Stoczni Gdańskiej nie poszedł, bo wiedział, że tam wszystko jest w porządku, natomiast poszedł do Stoczni Gdyńskiej wesprzeć samotnego Andrzeja Kołodzieja.
W swej książce oświadcza: „Stwierdziłem, że w Gdańsku jest cały nasz zespół, a w Gdyni tylko Kołodziej. Więc wchodzę tam żeby zobaczyć jak można Andrzejowi pomóc.” Gdzie indziej dodaje: „Andrzej był sam(…) Ja tam byłem w nocy z piątku na sobotę…”.
Można by zacząć od pytania – w jaki sposób Borusewicz „stwierdził” jaka jest sytuacja w Stoczni Gdańskiej skoro się tam wówczas nie pojawił?
Ważniejszym jest jednak fakt, że ta odpowiedź jak wszystkie inne niczego nie wyjaśnia, gdyż jak wiemy strajk w Stoczni Gdańskiej zaczął się w czwartek rano, a do Stoczni Gdyńskiej, Borusewicz, jak sam zresztą podaje, dotarł dopiero w piątek w nocy.
Tak więc pomiędzy wybuchem strajku i jego pojawieniem w Gdyni minął cały czwartek, cała noc i cały piątkowy dzień(!).
Jak więc to rozumieć? Borusewicz w pojedynkę, w całkowitej konspiracji doprowadza do strajku, za który jak zawsze twierdził, brał całą odpowiedzialność, a potem kiedy do niego dochodzi, on sam, jedyny i wyłączny organizator nie pojawia się w jego pobliżu przez całe dwa dni? Mało tego, nie zadaje sobie nawet trudu, aby o tej sytuacji powiadomić innych działaczy WZZów, którzy o wszystkim dowiadują się z innych źródeł.
Należy przy tym przypomnieć istotny aspekt tej sytuacji. Otóż nikt nie oczekiwał rozwoju wypadków takich jakie w ciągu następnych kilku dni nastąpiły. Oczekiwano w najlepszym wypadku krótkiego protestu kilku wydziałów i być może przywrócenia pani Ani do pracy.
Jeszcze w 2005 roku sam Borusewicz wspominał te oczekiwania bardzo konkretnie: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów , będzie super”.
Jest to fakt bardzo istotny, gdyż wynika z niego pewien konkretny wniosek. Jeżeli Bogdan Borusewicz spodziewał się, że strajk potrwa jeden, a w najlepszym wypadku dwa dni, to należy rozumieć, że nie pojawiając się w pobliżu wydarzeń przez te dwa dni, praktycznie nie zamierzał się w pobliżu swojego własnego strajku pojawić w ogóle, ani nawet się nim osobiście zainteresować(!)
Anna Walentynowicz w 1997 roku, odnosząc się do wywiadu udzielonego przez Bogdana Borusewicza, a zatytułowanego „Strajk był chłodną kalkulacją” napisała do niego list otwarty. W liście tym pani Ania ironizując zwróciła się do Borusewicza słowami: „Z tego wywiadu dowiedziałam się, że B.Borusewicz osobiście z P. Kapczyńskim wydrukował ulotki, na których nie było daty ani wezwania do strajku, była tylko informacja o Annie Walentynowicz. W wielkiej tajemnicy przed WZZ, B. Borusewicz podjął decyzję o strajku. Decyzję za którą brał odpowiedzialność. Przekazał ją trzem osobom ze stoczni, a sam poszedł spać. Kiedy wyspał się zadzwonił do Warszawy i dowiedział się, że w stoczni jest potężny strajk. Okazało się, że ta chłodna kalkulacja dawała Panu szansę”.
Alibi potrzebne od zaraz
Nie może więc dziwić, że sam Bogdan Borusewicz unika tematu „zgubionych” dwóch, tak istotnych dni, jak tylko może. Od lat też wyraźnie szuka jakiegoś w miarę wiarygodnego alibi. I tu właśnie cała sytuacja staje się jeszcze bardziej dziwna. Po wielu latach z niespodziewaną i jednocześnie absurdalną pomocą przyszedł Borusewiczowi nasz WZZowski kolega Andrzej Kołodziej.
Muszę zaznaczyć, że ta postawa Andrzeja Kołodzieja jest dla wielu z nas dużym i nie do końca zrozumiałym zaskoczeniem. Nie jest on co prawda jedyną osobą, która w ostatnich latach na skutek kontaktów z Borusewiczem zmieniła nagle opinię i daje pozbawione sensu świadectwo, niemniej z nie do końca zrozumiałych przyczyn postanowił to zrobić, podważając poważnie swa wiarygodność.
Przyznam, że niełatwo mi pisać o tej właśnie sytuacji. Przede wszystkim dlatego, że Andrzej był odważnym i bardzo aktywnym działaczem Wolnych Związków, a jego jednoosobowe zatrzymanie Stoczni Gdyńskiej uchodzi za nie lada wyczyn. Z tych też powodów darzę Andrzeja Kołodzieja dużym uznaniem. Jego świadectwo w wielu innych kwestiach jest często ważnym przyczynkiem do poszukiwania prawdy. Jednak w temacie Bogdana Borusewicza, Andrzej Kołodziej przyjął postawę naciągania i przeinaczania prawdy na rzecz upiększania wizerunku swego przyjaciela. Czyni to na szkodę prawdy i swej wiarygodności, gdyż budzi w ten sposób wiele domysłów co do powodów takiego postępowania.
Celem mojego świadectwa jest jednak przywrócenie prawdy o tamtych chwilach i zdarzeniach i chcąc nie chcąc muszę tą sprawę dokładnie wykazać.
Co takiego zrobił Andrzej Kołodziej? Po kilku latach od tamtych wydarzeń postanowił nagle dać Bogdanowi Borusewiczowi tak bardzo mu potrzebne alibi, oznajmiając, że spotkał się z nim w Stoczni Gdańskiej już pierwszego dnia strajku w czwartek, 14 sierpnia(!)
W telewizyjnym programie „Pod Prąd” Andrzej Kołodziej pytany kiedy pojawił się w Gdyni mówi: „Pojawiłem się 14go, dokładnie w dniu kiedy zaczął się strajk. Strajk w stoczni [gdańskiej] zaczął się dzień wcześniej. I ja przyjechałem do Stoczni Gdyńskiej, po całej nocy pobytu w Stoczni Gdańskiej, po pewnych ustaleniach z kolegami, głównie z Bogdanem [Borusewiczem]. Przyjechałem z pewnymi materiałami, już pierwszymi ulotkami, które zostały wydrukowane”.
W swojej książce „Gdyńscy Komunardzi” Andrzej Kołodziej opisuje to rzekome spotkanie z Borusewiczem w Stoczni Gdańskiej. Kołodziej pisze między innymi: „Wyszliśmy we trzech: B. Borusewicz, A. Butkiewicz i ja. Tylko oni wiedzieli, że tego dnia zacząłem pracować w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Bogdan miał swój plan: – musisz zatrzymać Gdynię – powiedział”. Z czasem Andrzej Kołodziej powtórzy tą wersję opowieści wielokrotnie.
Dlaczego to zeznanie jest zaskakujące? Zwyczajnie dlatego, że nie może być prawdą. A nie może być prawdę dlatego, że Borusewicza w czwartek, 14 sierpnia w Stoczni Gdańskiej nie było!
Andrzej Kołodziej jest jedynym człowiekiem na świecie, który twierdzi inaczej. Nie ma absolutnie żadnej innej osoby, która mówiąc prawdę mogła by potwierdzić obecność Borusewicza w Stoczni Gdańskiej w pierwszych dwóch dniach strajku. W czwartek w nocy nie było tam również wspomnianego Andrzeja Butkiewicza.
To co jest jednak największą ironią tej całej sytuacji, to fakt, że zaprzecza temu sam Borusewicz(!) Od lat wyraźnie i publicznie stwierdza, że do stoczni Gdańskiej wszedł w sobotę, 16 sierpnia, a więc w trzecim dniu trwania strajku.
Jeszcze w wywiadzie w 2000 roku przypomina bardzo precyzyjnie, że zjawił się tam w sobotę i to już po piątkowej wizycie u Kołodzieja w Gdyni.
Borusewicz tak to wspomina: „15go wieczorem wchodzę do Stoczni im. Komuny Paryskiej, podobnie jak inni ludzie z gdańskiej opozycji, którzy przenikają do strajkujących stoczni. Andrzej przejmuje radiowęzeł, zawiązuje komitet strajkowy. Wspieram go i w Stoczni Gdańskiej zjawiam się następnego dnia, w sobotę koło południa(!)”.
A więc było dokładnie odwrotnie niż twierdzi Andrzej Kołodziej. Borusewicz pojawił się najpierw w Gdyni i to dwa dni od rozpoczęcia strajku w Gdańsku. Dopiero stamtąd w sobotę pojechał do Stoczni Gdańskiej. Kołodziej nie mógł więc w żaden sposób z nim tam rozmawiać i tym samym nie mógł otrzymać tam od niego polecenia zrobienia strajku w Gdyni. Borusewicza w Stoczni Gdańskiej nie było, ani w czwartek, ani w piątek. Wie o tym każdy, kto tam wówczas był. Wiem to ja sam, gdyż od momentu przybycia Borusewicza do Stoczni Gdańskiej spędziłem przy nim następne kilka dni.
Wie o tym również Andrzej Kołodziej. Nie ma tu mowy o pomyłce, gdyż stwierdza on wyraźnie i wielokrotnie, że to własnie Bogdan Borusewicz na tym rzekomym spotkaniu wewnątrz gdańskiej stoczni dał mu wówczas polecenie wywołania strajku w Gdyni. A ten, jak wiemy rozpoczął się w piątek czyli w dzień poprzedzający sobotę, kiedy to zjawił się tam Borusewicz.
Muszę wyraźnie zaznaczyć, że ta wersja wydarzeń ukazująca Borusewicza w Stoczni Gdańskiej podczas pierwszego dnia strajku powstała dopiero kilka lat po strajku. Przez wiele wcześniejszych lat Andrzej Kołodziej nie wspominał o rzekomym spotkaniu Borusewicza. Jest więc sprawą intrygującą, dlaczego po takim czasie Andrzej Kołodziej postanowił nagle wykazać, że strajk w Gdyni przeprowadził na polecenie Borusewicza? Dlaczego tak ważnym stało się, aby Borusewicza umieścić w sytuacjach, z którymi nie miał nic wspólnego?
Przypomnę też, że tego pierwszego dnia, strajk w Stoczni Gdańskiej był tylko wewnętrzną sprawą stoczniowców. Nikt nie wiedział jak się potoczy.
Inne zakłady jak choćby Elmor, Techmet, inne stocznie, czy komunikacja, zaczynały planować ewentualne akcje w razie gdyby stoczniowy strajk utrzymał się dłużej, ale w tym pierwszym dniu nikt z zewnątrz, poza Wałęsą nie wchodził, aby mieszać się w wewnętrzne sprawy stoczni. W czwartek, 14 sierpnia obok Wałęsy i przywiezionej przez stoczniowców Anny Walentynowicz jedynymi ludźmi powiązanymi z WZZami byli Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i współpracujący z Anną Walentynowicz, Piotr Maliszewski. Byli oni jednak równocześnie pracownikami stoczni. Podobnie jak znajdująca się w stoczniowej przychodni Alina Pienkowska. Nie było tam jednak żadnych innych reprezentantów WZZów z poza stoczni. I z całą pewnością nie było tam Bogdana Borusewicza.
Działacze WZZów przebywali w swoich zakładach i oczekując na rozwój wypadków próbowali tworzyć warunki do ewentualnego przyłączenia ich do strajku. Jedynym wyjątkiem i zarazem działaczem WZZów, który był w stoczni , nie będąc jednocześnie jej pracownikiem byłem ja, autor tych wspomnień. Nie reprezentowałem tam jednak nikogo, gdyż nie mógłbym tego w żaden sposób udowodnić. Byłem tam obserwując wypadki, co jakiś czas opuszczając stocznię, aby nie budzić podejrzeń.
Kilka dni wcześniej przywiozłem z Warszawy transport niezależnych wydawnictw, tak więc jeździłem do domu i przywoziłem do stoczni w małych porcjach to, co wówczas miałem. Pomagało mi to zdobyć wiarygodność pośród pilnujących bramy stoczniowców i mieć łatwy wstęp na teren stoczni. Sami stoczniowcy byli głodni wszelkiego niezależnego słowa, więc cieszyli się z każdej, nawet najmniejszej dostawy. Tak czy inaczej pierwsi znani działacze WZZów zaczęli pojawiać się w stoczni dopiero w sobotę.
Tymczasem Andrzej Kołodziej, opisując swoje przyjście do Stoczni Gdańskiej w nocy 14 sierpnia w czwartek pisze:„Poszliśmy do centrum strajkowego, a tam – przyjąłem to bez zaskoczenia – sami znajomi, czyli WZZy: Bogdan Borusewicz, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Alina Pienkowska, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa…”.
Jak już pisałem nie było tam Bogdana Borusewicza. Nie było tam również wówczas Joanny i Andrzeja Gwiazdów. Joanna Gwiazda sama tak mówi o tamtej nocy: „Tej nocy, z czwartku na piątek, spotkaliśmy się w kilka osób na Przymorzu u Ewy Szurtyki, aby przygotować żądania strajkowe godne WZZów”. Andrzej Gwiazda również zdecydowanie zaprzecza twierdzeniu Kołodzieja o jakimkolwiek spotkaniu WZZowców tej nocy w Stoczni. Tym bardziej, że wracając ze szpitala gdzie spędził cały dzień przy chorej matce, jeszcze późnym wieczorem wszedł na teren stoczni na bardzo krotką chwilę, aby sprawdzić jak wygląda sytuacja. Nie spotkał tam absolutnie nikogo znajomego. Porozmawiał z pilnującymi bram stoczniowcami i wyszedł.
W swej książce opisuje ten moment następująco: „Dotarłem do stoczni bez ogona, w okolicach trzeciej bramy też obstawy nie było. Na bramie dali mi opaskę strajkową. Postulaty Stoczni, poza żądaniem tablicy ku czci poległych w 1970 r., były kompromitująco płaskie. Powrót do pracy Walentynowicz i Wałęsy oraz 1500 zł. Kogo to porwie? Byłem tam krótko…”. Po tym krótkim pobycie w Stoczni Andrzej Gwiazda pojechał na Przymorze, by wraz z Joanną i innymi przygotowywać strajkowe żądania dla swojego zakładu Elmoru, który zamierzał stanąć następnego dnia, gdyby strajk w stoczni przetrwał do tego czasu. Gwiazda precyzuje również dokładnie, kiedy już na dobre pojawił się w Stoczni Gdańskiej: „Około południa w sobotę poszliśmy do Stoczni sprawdzić, co się tam dzieje, zaproponować jakieś porozumienie, ustalić koordynację strajku lub wspólne kierownictwo”.
Jak więc mógł Andrzej Kołodziej spotkać ich wszystkich w tym samym czasie w stoczni i dlaczego próbuje używac tych osób dla uwiarygodnienia Borusewicza, możemy się tylko domyślać.
Sam Bogdan Borusewicz również nie pozostawia żadnych wątpliwości. Podobnie jak w wielu innych wywiadach tak i w wywiadzie dla Gazety Wyborczej w 2000 roku, pytany czy 14 sierpnia wszedł do stoczni odpowiada zdecydowanie:Nie(!) Pozostaję na zewnątrz. I kilka zdań dalej w tym samym wywiadzie dodaje: „Kołodziej rozpoczyna pracę 14 sierpnia. Nie wie, że będzie strajk. Po pracy idzie do Stoczni Gdańskiej. Widzi, że strajk trwa, że jest komitet strajkowy i 15 sierpnia sam rozpoczyna strajk w Gdyni”.
Kołodziej nie poprzestaje tylko na tym, aby umiejscowić „Borsuka” tam gdzie go nie było. Różnymi zabiegami próbuje również wykazać, że był on w czasie jego zniknięcia bardzo zajęty innymi ważnymi sprawami. I w tym właśnie celu powstało inne, z pozoru niewielkie kłamstwo.
Początkowo przez kilka lat zgodnie z prawdą Andrzej Kołodziej mówił o ważnej roli jaką odegrał nasz WZZowski przyjaciel Andrzej Butkiewicz w strajkującej Stoczni Gdynia. Był on tam praktycznie drugim obok Kołodzieja motorem całego przedsięwzięcia. To on uruchomił i prowadził tamtejszą drukarnię, znaną później jako Wolna Drukarnia Stoczni Gdynia. Ta prawda obowiązywała do czasu kiedy Andrzej Kołodziej postanowił skorygować ją na użytek borsukowego alibi. Sytuacja jest przy tym groteskowa.
Nowa wersja wydarzeń dotyczących drukarni w Gdyni powstała podczas wywiadu Borusewicza, ale co ciekawe, opowiedział ją, a właściwie wmówił mu ją, prowadzący wywiad Edmund Szczesiak. Autor wywiadu, mówiąc o znajomej Borusewicza, Marii Koszarskiej zwrócił się do niego: „Poprosił ją Pan, żeby spowodowała uruchomienie stoczniowej drukarni w Gdyni. To było w piątek piętnastego sierpnia. Pani Maria wytypowała Zygmunta Sabatowskiego, świetnego fachowca z Zakładów Graficznych. Pojechali do Gdyni. Sabatowski odpalił jedną maszynę po drugiej i zaczął drukować dwustronicowe ulotki. Pomagała mu młoda dziewczyna, Danuta Jakusz. Zajęła się składem. Dzięki nim tysiące druków schodziło codziennie z maszyn, by rozejść się po całym Trójmieście. – To mało znana historia”.
Jeśli ta historia była mało znana to tylko dlatego, ze jest zwyczajnym kłamstwem. Niemniej wdzięczny Borusewicz odparł „skromnie”: „Rzeczywiście, zapomniałem o tym”. Dorzucił jeszcze kilka bezsensownych „faktów” i zadowolony z siebie ustalił w ten sposób następną historię według Borusewicza. Dla swoich celów wykreślił przy tym jednym pociągnięciem, jednego z najaktywniejszych działaczy WZZów Andrzeja Butkiewicza, z którym współpracował przez cały czas WZZów. Tak więc, od tego czasu Andrzej Kołodziej dopasował swoje relacje i nagle okazało się, że po wielu latach zaczęła obowiązywać absurdalna wersja Borusewicza.
Nie mam przy tym zamiaru odbierać niczego samemu Zygmuntowi Sabatowskiemu, z którym kilka miesięcy później przyszło mi pracować w drukarni MKZu Gdańskiego Solidarności. Był świetnym fachowcem i solidnym człowiekiem. W czasie stanu wojennego drukował w podziemiu za co trafił do więzienia. Mój szacunek dla niego nie zmienia jednak faktu, że drukarni w Stoczni Gdyńskiej nie uruchamiał. W tym wypadku jego osoba używana jest tylko do uwiarygodnienia Borusewicza.
Faktem jest, że drukarnie w Gdyni uruchomili i prowadzili Andrzej i Maciek Butkiewicz i takim samym faktem jest, że nie było tam Zygmunta Sabatowskiego. Andrzej i Maciek Butkiewicz przyjechali do Stoczni Gdyńskiej w piątek, kiedy stoczniowa drukarnia była jeszcze zamknięta.
To właśnie Andrzej negocjował z dyrektorem stoczni otwarcie drukarni. Kiedy ten odmówił, to on nadzorował jej otwarcie przez stoczniowców. Kiedy weszli do pomieszczeń drukarni nikogo tam nie było i maszyny nie były tego dnia używane. Początkowo we dwójkę, a po kilku godzinach z pomocą trzech młodych ludzi ściągniętych z zewnątrz uruchamiali maszyny. Ten proces zabrał kilka długich godzin, po których mogli wreszcie rozpocząć druk. Pomieszczenie drukarni było nieduże, a dostęp do niej miało tylko tych kilka wybranych osób. Drukarni pilnowało kilkunastu wybranych przez Kołodzieja stoczniowców. Jak on sam wspomina, nawet im samym nie wolno było wejść do drukarni bez zezwolenia. Nie wpuszczano tam absolutnie nikogo poza kilkoma osobami obsługi, które otrzymały specjalne przepustki. Zygmunta Sabatowskiego nie mogło więc tam być przed otwarciem drukarni i nie było go tam tym bardziej, kiedy uruchomili ją bracia Butkiewicz. Stwierdził to jednoznacznie Andrzej Butkiewicz i potwierdza to przez całe minione lata Maciej Butkiewicz.
W najbardziej pilnowanym pojedynczym pomieszczeniu w Stoczni Gdyńskiej nie można było nie zauważyć dodatkowej osoby. Cała ta historia jest absurdalna i została stworzona w celu uwiarygodnienia nieskładnych kłamstw Bogdana Borusewicza. Ani Andrzej ani Maciek Butkiewicz nigdy nie spotkali tam Zygmunta Sabatowskiego. Nie może też być mowy o pomyłce, gdyż Andrzej w kilka miesięcy później założył i prowadził drukarnię MKZ Solidarność w Gdańsku. Tą samą, w której po jakimś czasie zatrudniony został właśnie Zygmunt Sabatowski. Andrzej spotkał go tam po raz pierwszy w życiu(!)
Zygmunt Sabatowski i Andrzej Butkiewicz pracowali obok siebie w Solidarności Gdańskiej, spędzając wiele czasu na rozmowach. Ja sam brałem udział w tych rozmowach, pracując w tej samej drukarni, z tym samym Zygmuntem Sabatowskim, którego znałem zresztą kilka lat wcześniej, kiedy jako uczeń szkoły poligraficznej odbywałem praktyki pod jego nadzorem.
W drukarni MKZu Gdańskiej Solidarności było wiele strajkowych wspomnień. Zygmunt Sabatowski nigdy ani razu nie wspomniał, że uruchamiał gdyńską drukarnię. Zwyczajnie dlatego, że nie mógł.
Andrzej Butkiewicz był moim najbliższym przyjacielem aż do swej przedwczesnej śmierci w roku 2008. Spędziliśmy wiele czasu wspominając i nawet spisując wiele z tych wspomnień. Znam dokładne relacje z jego pobytu w Stoczni Gdyńskiej w czasie sierpniowego strajku. Andrzej zdecydowanie zaprzeczał, aby kiedykolwiek spotkał tam Zygmunta Sabatowskiego. Dokładnie taką samą relację składa do dziś jego młodszy brat Maciej, który w swych wspomnieniach wymienia dokładnie osoby, które w tamtym czasie pojawiły się choćby na chwilę w stoczniowej drukarni. Na jego liście również nie ma Zygmunta Sabatowskiego.
Przez całe lata powstało wiele takich właśnie, z pozoru wiarygodnych historyjek, mających na celu uwiarygadniać te duże i zasadnicze kłamstwa. Nie łatwo wykazać ich zakłamanie bez wchodzenia w całą masę drobnych szczegółów. Jest to jednak często niezbędne, gdyż te mniejsze kłamliwe opowiastki mają stanowić fundament dla tego zasadniczego fałszu wciskanego nam dziś jako jedyną prawdę.
Andrzej Kołodziej stając się nagle tak zdecydowanym obrońcą borusewiczowych kłamstw, przyjął na siebie rolę nie tylko niewdzięczną, ale przede wszystkim trudną. A to dlatego, że aby sprawiać wrażenie świadka choćby z pozoru wiarygodnego, musi często dokonywać prawdziwej ekwilibrystyki faktów.
Jeżeli więc człowiek o reputacji oddanego sprawie działacza decyduje się na tak absurdalne kłamstwa aby wystawić Borusewiczowi fałszywe alibi, to musi zastanawiać czemu ma to wszystko służyć?
Jeżeli mówi się nam od lat, że Bogdan Borusewicz powodowany dobrą wolą opozycyjnego działacza przygotował i spowodował sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej, to skąd dzisiaj tyle pytań bez odpowiedzi, tyle zakłamań, tyle sprzeczności i tyle fałszywych świadectw, aby tą „oczywistość” obronić?

Lech Wałęsa czyli największe kłamstwo sierpniowej rewolucji
Jak już wcześniej pisałem, Lech Wałęsa w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża wykazywał w rzeczywistości bardzo małe zainteresowanie aktywną działalnością. I chociaż przez całe następne lata lubił stwarzać wrażenie zasłużonego działacza, to jednak w oczach WZZowskich kolegów nigdy takim nie był. Na przełomie 79/80 był już bardzo rzadkim gościem na WZZowskich spotkaniach czy akcjach ulotkowych, a już w miesiącach poprzedzających sierpniowy strajk był postacią praktycznie niewidoczną w grupie.
W czerwcu 1980 roku, a więc zaledwie dwa miesiące przed wielkim strajkiem, miało miejsce bardzo istotne, chociaż mało znane zdarzenie, które pokazuje wyraźnie nastawienie Wałęsy do opozycyjnej działalności. Stanowi też pewne wprowadzenie do serii późniejszych, przed strajkowych jego zachowań.
Jednego dnia dotarła do WZZów krążąca w trójmieście ulotka jakiejś grupy osób, będąca bardzo dziwnym rodzajem protestu.  Wyrażała sprzeciw przeciwko nie przyjmowaniu do pracy w milicji i służbie bezpieczeństwa wierzących katolików. Nikt w WZZach pewnie by się nad tym szczególnie nie zastanawiał gdyby nie fakt, że wśród podpisów pod tym dziwnym tworem  widniał również podpis Wałęsy. Tego już było za wiele. Oczywiście zasadniczym pytaniem było – dlaczego rzekomy działacz opozycji uważał, że jakikolwiek wierzący katolik chciałby być pracownikiem komunistycznej bezpieki?  Kielich goryczy przepełnił jednak inny aspekt tego wydarzenia.
Tak oto wspomina to Joanna Gwiazda: „Po wszystkich kłopotach z Wałęsą próbowaliśmy wywalić go za złamanie zasad WZZow, nie bawiąc się w argumenty i zawiłości psychologiczne. Na okazję nie trzeba było długo czekać. Mieliśmy umowę, że podpis pod jakimś (jakimkolwiek) oświadczeniem, musi być wspólną decyzją. Wałęsa podpisał oświadczenie bez konsultacji, a co gorsze, wiedział, że w sprawie tego oświadczenia już zapadła decyzja”.
Najbardziej charakterystyczną i wymowną okazała się jednak odpowiedź samego Wałęsy na ten zarzut. Zmuszony przez Gwiazdów do wyjaśnienia swego zachowania stwierdził wprost: „Słabo działacie i moje nazwisko dawno nie chodziło”. To wyznanie nie było żadnym szokiem dla WZZowskich działaczy. Przede wszystkim dlatego, że już dawno wiedzieli oni o tym, że Wałęsa nie był zainteresowany żadnym praktycznym działaniem, a tylko wspominanym „chodzeniem nazwiska”. Wałęsa starał się uchodzić za działacza, a nie być nim w rzeczywistości. A ponieważ taka postawa uwiarygadniania się za wszelka cenę bez konkretnego działania była typowa dla agentów bezpieki, toteż od dawna już, sam Wałęsa nie cieszył się zaufaniem większości kolegów.
Gwiazdowie mieli już takiego zachowania dosyć i kiedy wezwali Wałęsę na rozmowę zdecydowali się z nim pożegnać na dobre. Andrzej Gwiazda przekazał innym informację, że choć nie może zabronić nikomu kontaktów z Wałęsą, to jednak on sam oświadcza, że uważa Wałęsę za osobę nieistniejącą. Wśród młodszych kolegów nie tylko nikt nie miał z tym problemu, ale było oczywiste, że większość odetchnęła z ulgą. Byliśmy przekonani, że Wałęsa zniknie na zawsze. Bardzo szybko okazało się to tylko pobożnym życzeniem, gdyż już po krótkim czasie, w lipcu pojawił się on niespodziewanie na jednym z WZZowskich spotkań.
Okazało się, że jego powrót spowodował Bogdan Borusewicz, który wybłagał u Gwiazdów  jeszcze jedną dla niego szansę. Joanna Gwiazda wspominała w swej książce: „ Wybronił go Borusewicz. Przekonywał, że to drobne przewinienie i że jeszcze raz powinniśmy mu darować. Następnym razem już nie będziemy tacy pobłażliwi. Następnego razu już nie było, ponieważ wkrótce wybuchł strajk w Stoczni”.
I rzeczywiście nie było następnego wyrzucenia Wałęsy, ale nie znaczy to, iż nie było następnego incydentu. Jak wspomniałem, pojawił się on na lipcowym spotkaniu w niedużym gronie, gdzie omawiano bardzo ogólnie pojawiające się w kraju strajki i oswajano się z myślą, że ich fala dotrze najpewniej do Trójmiasta. Wałęsa siedział w milczeniu i nie zabierał głosu. Było jasne, że po ostatniej reprymendzie Gwiazdów nie czuł się pośród nas zbyt pewnie. Kiedy wychodząc ze spotkania znaleźliśmy się w kilka osób na klatce schodowej, idący za nami Wałęsa stwierdził nieoczekiwanie, że on nie zamierza przyłączać się do jakiegokolwiek strajku. W pierwszym momencie nikt na to wyznanie nie zareagował, ale Walesa zaczął zaraz przekonywać nas abyśmy i my w razie ewentualnego strajku nie brali w tym udziału. I tego było już za wiele. Z każdej strony poleciały w jego stronę bardzo ostre słowa. Byłem jednym z tych, którym puściły nerwy. Rzuciłem Wałęsie pytanie, dlaczego nie powiedział tego na gorze w obecności Gwiazdów? Ktoś inny wręcz nazwał go agentem. Wałęsa wyraźnie nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Chciał tylko jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Doszło do malej przepychanki i kiedy wreszcie przedarł się i wybiegł, szybko zniknął. Byliśmy przekonani, że nie prędko go zobaczymy i przestaliśmy się nad nim zastanawiać. Jego późniejsze pojawienie się w stoczni było zaskoczeniem dla nas wszystkich.
Dlaczego przyszedł?
Od lat, wielu badaczy historii zadaje sobie pytanie – w jaki sposób Lech Wałęsa dostał się do stoczni w pamiętny czwartek, 14 sierpnia. Jest to pytanie istotne, zwłaszcza, że do tej pory sam zainteresowany nie potrafi na nie odpowiedzieć. Niemniej jest to moim zdaniem pytanie drugorzędne. Zasadniczym pytaniem jest to, którego Wałęsa boi się najbardziej – dlaczego i za czyją sprawą znalazł się tego dnia, tam, gdzie według wszelkiej logiki nie powinien był się pojawić?
Wbrew temu co wmawia nam się od wielu lat, nigdy nie było żadnego planu delegowania Lecha Wałęsy na przywództwo sierpniowego strajku!  Nikt nigdy nie zaplanował obecności Wałęsy wewnątrz stoczni!  Twierdzenie o przygotowaniu Walesy na przywódcę strajku jest kłamstwem, które powstało w ostatnich dniach strajku na użytek pojawiających się tam mediów, za sprawą głodnego popularności Jerzego Borowczaka.
Mówię to jako bezpośredni świadek powstawania strajkowych planów. Jestem jednak przekonany, że argumenty i fakty, które przedstawiam poniżej nie pozostawią żadnych wątpliwości. Jak wspomniałem, autorem tego kłamstwa jest Borowczak, który wbrew swym opowieściom, o przygotowaniach do strajku wiedział mniej niż mogło by się wydawać. Borowczak nie wiedział jakie przygotowania toczyły się poza stocznią. Przede wszystkim jednak jako człowiek praktycznie bardzo luźno związany z samymi Wolnymi Związkami, bo tylko poprzez znajomość z Bogdanem Borusewiczem, nie miał pojęcia o sytuacji  wewnątrz tej grupy, a przede wszystkim o sytuacji Wałęsy.
Pod koniec strajku, kiedy w stoczni pojawiać zaczęły się ekipy rożnych mediów, w tym zagranicznych, Borowczak wyraźnie opętany smakiem piętnastominutowej sławy, biegł od jednego mikrofonu do drugiego, tworząc coraz to bardziej bajeczne kombatanckie historie. To własnie wówczas opowiadać zaczął jakoby Lech Wałęsa był oczekiwany w stoczni i zgodnie z jakimś tajemniczym planem objął dawno już przygotowane przywództwo strajku. Spośród wszystkich kłamstw i wymysłów Borowczaka to jest bezsprzecznie najbardziej absurdalne i pozbawione jakiegokolwiek sensu do tego stopnia, że nawet Bogdanowi Borusewiczowi początkowo zabrało wiele czasu aby raczej nieśmiało te absurdy wspierać publicznie. Co prawda swoim wieloletnim milczeniem pozwalał na tworzenie tego historycznego fałszu, ale początkowo go jednoznacznie nie wspierał.
Wersja historii według Borowczaka jest tak prosta jak bezsensowna. Według jakiegoś sekretnego planu on sam, obciążony wielka tajemnicą, miał czekać o szóstej rano przed bramą stoczni na przybycie „wielkiego” Lecha. Ten z kolei przerzucony przez płot miał znaleźć się w stoczni, w której nie pracował, gdzie jednak kilkanaście tysięcy ludzi czekało wiele lat na jego przybycie. Tam na samą wieść o przybyciu wybawiciela, cała stoczniowa brać, w której może kilkunastu kiedykolwiek o nim słyszało, miała iść w dwuszeregu obalać co się da, dla przyszłej chwały niejakiego Wałęsy, no i oczywiście Borowczaka.
Podobnie jak cała reszta zakłamanego życiorysu Wałęsy tak i ten absurd uległby z czasem weryfikacji, gdyby nie wyjątkowość tamtej sytuacji i następujące później wydarzenia. Trzeba pamiętać, że w tamtym momencie ważny był rozgłos jaki za sprawa mediów można było nadać naszej polskiej rewolucji. Nikt wiec nie zamierzał, ani też nie mógł wchodzić w szczegóły wynurzeń Borowczaka, czy jakiegokolwiek pędzącego za popularnością kłamcy. Te rzeczy nie miały w tamtym momencie znaczenia. W miarę upływu czasu okazało się, że powrót do prawdy stawał się jednak coraz trudniejszy. Wiele z powstałych w tamtym klimacie postrajkowej euforii nieprawdziwych opowieści, czy koloryzowanych opisów, dotyczyło rzeczy błahych i tym samym nie wartych korygowania. Okazało się jednak dość szybko, że powstały siły, które nie pozwalały na odkłamanie również tych prawd, które dla całej historii tamtego czasu były wręcz zasadnicze.
Jak było naprawdę?
Jak już wspominałem, Bogdan Borusewicz spieszył się bardzo aby zdążyć podjąć próbę strajku zanim dowiedziało by się o tym szersze grono działaczy Wolnych Związków. Namawiał więc trzech stoczniowców do wykonania jego planu wewnątrz stoczni. Oni sami wydawali się gotowi, ale wyrażali obawy czy dadzą sobie z tym radę. Prosili więc Borusewicza o wsparcie kogoś doświadczonego w działaniu. Borusewicz nie mógł zwrócić się z tym do WZZowcow, gdyż przecież ich własnie w tym czasie okłamywał, robiąc całą sprawę za ich plecami. Tak więc postanowił sprzedać chłopakom bajkę o Wałęsie. Żaden z trójki stoczniowców nie znał Wałęsy na tyle dobrze, aby znać prawdę o nim. Tak więc, Borusewicz postanowił namówić Wałęsę, aby z nimi porozmawiał. „Borsuk” wiedział, że Wałęsa lubił opowiadać barwne i bohaterskie historie o swoim udziale w wypadkach w grudniu 1970. Liczył więc, że te opowieści dadzą im wiarę w siebie i popchną do działania. Oni, a szczególnie Borowczak, pytali jednak naiwnie o jego bezpośredni udział w samym strajku. Borusewicz wiedział doskonale, że taka rzecz jest po prostu niemożliwa. Potrzebował jednak przekonać tych chłopaków i to przekonać ich szybko. Tak więc, odpowiadając na ich pytania sugerował, że Wałęsa pojawi się w stoczni aby ich wesprzeć. Natomiast w tym samym czasie w rozmowie ze Janem Karandziejem i ze mną tłumaczył, że musiał tak powiedzieć aby tamci trzej nie stracili zapału.
Muszę w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że gdyby strajk przygotowywany był tak jak to miało być, przez całe WZZy, to jakikolwiek udział Wałęsy w tym przedsięwzięciu, a już szczególnie w roli lidera nie byłby możliwy. Po za wieloma innymi powodami, które przedstawiam poniżej, po prostu nikt w Wolnych Związkach na taką ewentualność by się wówczas nie zgodził. Była to kwestia zwykłego braku zaufania.
Bogdan Borusewicz po czasie znalazł się w o tyle niezręcznej sytuacji, że gdyby powiedział prawdę, to musiałby przyznać się, że wówczas zwyczajnie swych trzech kolegów okłamał. Nie mając jednak wsparcia dla swojej wersji historii wśród reszty wolnozwiązkowców, musiał trwać przy swoim kłamstwie, lawirując i kręcąc. Jednak jeszcze dwadzieścia lat później, bo w 2000 roku „Borsuk” mówił w jednym z wywiadów: „Dla mnie nie było istotne czy Walesa wejdzie, czy nie. Liczyło się, że ci młodzi chłopcy będą mieli świadomość, że on wejdzie, że będą mieli wsparcie. Ważne żeby rozpoczęli”.
Pięć lat później w swej książce naciąga już nieco tą wersję w stronę wynurzeń Borowczaka podając: „Miał wejść i wesprzeć”.  Zaraz jednak dodaje: „Nie ustaliłem szczegółowo co miał robić, gdyż nie wiedziałem do końca czy się pojawi, ale deklaracja, że wejdzie, już tych chłopców uspokajała”. Ta deklaracja pochodziła jednak tylko i wyłącznie od Borusewicza, gdyż Wałęsa nigdy takiej obietnicy nie złożył.
Borusewicz mówi o tym wyraźnie w tym samym wywiadzie wspominając nastawienie Wałęsy: „Nie był nastawiony entuzjastycznie (…) Poleciłem Prądzyńskiemu, aby przed strajkiem co najmniej dwa razy odwiedził Wałęsę i go przekonywał (…) Prądzyński mi potem relacjonował, że Lech do końca nie wykazywał entuzjazmu”. Borusewicz prowadził z tymi chłopakami grę, gdyż wiedział doskonale, że udział Wałęsy w strajku był po prostu z punktu logiki niemożliwy. Jego późniejsze pojawienie się wynikało z całkowitej zmiany warunków i przyczyn tej decyzji. Ale o tym w dalszej części.
Borusewicz przyznaje sam, choć nie do końca świadomie, że planowanie przyjścia Wałęsy do stoczni byłoby krańcowym bezsensem. W tej samej książkowej relacji pisze on: „Nalegali żeby koniecznie wprowadzić jeszcze kogoś starszego. Żeby ich wsparł (…) Ja nie mogłem wejść, bo władza miałaby pretekst, żeby uderzyć. Wszedłbym, a bezpieka krzyczałaby: – A ty co, przecież nie pracujesz w stoczni, jesteś prowokatorem z KOR!”.
Borusewicz wie doskonale, że nie było wówczas absolutnie żadnej różnicy pomiędzy jego sytuacją, a sytuacją Wałęsy. Wałęsa również nie był pracownikiem stoczni i również był, a przynajmniej przedstawiał się jako działacz opozycji. Dlaczego więc bezpieka miała taką sytuację wykorzystać przeciwko Borusewiczowi, a nie uczynić tego w wypadku Wałęsy?
Podobną opinie znajdujemy w wydanym przez IPN albumie „ Gdański Sierpień’80”: „Nie wydaje się, by Wałęsę od początku typowano na przywódcę strajku. Po pierwsze nie był już pracownikiem stoczni i podobnie jak reszta członków WZZ nie mógł być pewny, że się dostanie na jej teren. Po drugie nikt nie wiedział, że stocznia stanie i stworzy strajk na tak wielką skalę”.
Zaraz po strajku w całej serii wywiadów Bogdan Borusewicz mówił wyraźnie o przydzielonej Wałęsie roli, ale nie była to jednak rola prowadzącego strajk. Borusewicz od początku twierdził, że Wałęsa był wyznaczony do rozdawania ulotek w porannych kolejkach jadących od strony Tczewa. Dokładnie to samo mówił w przedstrajkowych rozmowach z Janem Karandziejem i ze mną. Jeszcze w roku 2000 Borusewicz wspominał: „ Powołałem cztery grupy ulotkowe… Grupą działającą od strony Pruszcza Gdańskiego dowodził Lech Wałęsa”. Pięć lat później w innym wywiadzie mówi podobnie: „Przygotowałem cztery grupy ulotkowe, które miały od rana rozdawać bibułę w kolejkach elektrycznych. Jedną z tych grup miał prowadzić Wałęsa”.
Jednak już w tym samym roku w swej książce idzie nieco dalej i ustami prowadzącego wywiad, stawia pytanie, sugestię:  „Miał rano rozdawać ulotki, a potem w Stoczni Gdańskiej organizować strajk, ale się spóźnił”. Borusewicz zdaje sobie wyraźnie sprawę z absurdu tego stwierdzenia i unika wchodzenia w ten temat, skupiając się na rzekomym spóźnieniu Wałęsy. Od tego czasu wprowadza on jednak tą własnie rozszerzoną wersję, mówiącą, że Wałęsa najpierw miał rozdawać ulotki, a potem przewodzić strajkowi. Tym samym stara się dość niezgrabnie wpasować w ustaloną propagandową wersję wydarzeń.
Nie mam jednak wątpliwości, że każdy rozumny człowiek, nawet jeśli nigdy nie miał styczności z działalnością opozycyjną zda sobie sprawę z bezsensowności takiego twierdzenia. Borusewicz każe nam wierzyć, ze wybrał najpierw przywódcę, bez którego nie może zaistnieć stoczniowy strajk, a potem wysłał go do rozdawania ulotek(?) Przyjmując tą absurdalną opowieść Borusewicza należałoby założyć, że gdyby Wałęsa pojechał ulotkować i został tam zatrzymany, to cały plan strajku Borusewicza legł by w gruzach, gdyż nie byłoby jedynego możliwego przywódcy. Niedorzeczność borusewiczowych wynurzeń jest niemal tak porażająca jak „ świadectwa” jego kolegi Borowczaka. Przypomnę w tym miejscu relację samego Borusewicza, który twierdził, że w akcji ulotkowej on sam nie mógł brać udziału z uwagi na własne bezpieczeństwo. Jak więc mógł wysłać do ulotkowania kogoś, kto w jego własnym planie miałby odegrać ważniejszą rolę niż on sam?! Dla pełnego świadectwa przypomnę na marginesie, ze Wałęsa nie pojechał oczywiście nigdzie i żadnej ulotki nie rozdał. Nie zorganizował, ani nawet nie powiadomił o akcji ulotkowej nikogo z własnej grupy, z którą miał to przeprowadzić.
W tym momencie pojawia się jeszcze jedna niezrozumiała kwestia. Otóż, Borusewicz opowiada często i dokładnie jak to musiał się jako organizator strajku ukrywać. To ukrywanie uważał za tak zwane, że jak sam twierdzi, rozpoczął je zanim jeszcze zwolniono Anne Walentynowicz, a więc zanim powstała przyczyna, dla której miał ten strajk podjąć(!) Tymczasem Lech Wałęsa, który miał rzekomo całe to przedsięwzięcie poprowadzić, spał spokojnie we własnym łóżku aż do chwili kiedy ten strajk zdążył się już rozpocząć (!) I na dodatek miał jeszcze jechać porozdawać trochę ulotek. Nie wiem czy Bogdan Borusewicz jest tak nierozumny, czy po prostu uważa za takich swoich rodaków?
Jest jeszcze inna przyczyna dla, której twierdzenie, że Wałęsa mógł być wyznaczony do prowadzenia strajku jest pozbawione sensu. Każdy kto przychodził do Wolnych Związków poznawał pierwszą i najważniejszą zasadę stosowaną w sytuacjach organizowania jakiegokolwiek protestu. Niezależnie jak małego czy jak dużego. Była to zasada, której przestrzeganie było podstawą działania. Zasada sprowadzała się do prostego założenia, że w żadnym pracowniczym proteście nie może być indywidualnego lidera!
Od tej zasady nie było wyjątków. Wystarczy przyjrzeć się WZZowskiej ulotce „Jak strajkować” załączonej do sierpniowego apelu w obronie Anny Walentynowicz. Nie ma tam ani jednego słowa o liderze strajku. Natomiast jest zalecenie stworzenia wieloosobowego komitetu strajkowego. Ulotka, instrukcja mówi wyraźnie o delegacji i komitecie strajkowym. Nie ma ani słowa o pojedynczym liderze i przewodniczącym jakiejkolwiek grupy.
ulotka jak strajkowac
Najbardziej interesującym może się wydać fakt, że największym proponentem tej zasady był własnie Bogdan Borusewicz. To on pouczał nas o konieczności jej bezwzględnego stosowania. Działacze WZZów przeprowadzili wiele akcji protestacyjnych w swoich zakładach pracy. Od protestu brygady do strajku wydziału. Zawsze w takich wypadkach byliśmy przestrzegani, aby nie wystawiać jednej osoby jako przewodzącej akcji,  gdyż stwarzało to natychmiast zagrożenie nacisków i manipulacji. Bezpieka wykorzystywanie takich sytuacji  miała opanowane do perfekcji. Stosowano je nawet w sytuacjach najmniejszych sprzeciwów.
Ja sam przekonałem się jak to działanie wygląda. Po zaledwie kilkomiesięcznej pracy w przedsiębiorstwie „Malmor”, które wykonywało prace malarskie na budowanych w stoczniach statkach, powstał mały bunt nowo uformowanej brygady, której byłem częścią. Młodzi ludzie czuli się oszukiwani przy naliczaniu zarobków i postanowili wystąpić z protestem do dyrekcji. Zostałem wybrany do napisania żądań, które mieliśmy przedstawić dyrekcji. Zgodnie z WZZowskimi zaleceniami wyczuliłem wszystkich na to, że nie ma pośród nas przywódcy i ze występujemy jako grupa, a w razie pytań będziemy odpowiadać na zmianę. Po kilku dniach cała brygada została wezwana do dyrekcji na rozmowę. Cała grupą czekaliśmy na korytarzu aż w pewnym momencie wyszła z gabinetu dyrektora kadrowa, wywołując po nazwisku pierwszego z nas. Próbowałem w pospiechu powstrzymać moich  kolegów od wchodzenia na rozmowę pojedynczo, ale oni zachęcani przez szefową kadr dali się w tą pułapkę wciągnąć. Wewnątrz, dyrektor ściskał każdemu rękę, częstował kawą i papierosami, obiecując oczywiście załatwienie problemu. Nie zdziwiłem się więc kiedy wywołano mnie jako ostatniego. Kiedy wszedłem nie było oczywiście przywitania, ani tym bardziej kawy. Było za to wypowiedzenie umowy o pracę. Dyrektor wypytywał każdego z wcześniej wchodzących, kto prowadzi ten protest. Mimo tego, że niektórzy próbowali mówić, że takiego nie ma, to jednak przyznawali, że ja byłem autorem listu do dyrekcji. To oczywiście wystarczyło. Ja zostałem bez pracy, a brygadę rozbito i każdego z jej członków przyłączono do innych.
Jednak bezdyskusyjnie najlepszym i najbardziej wyraźnym przykładem niebezpieczeństwa, jakie niesie nie stosowanie zasady grupowego prowadzenia protestu, była własnie sierpniowa rewolucja(!)
Wiemy dzisiaj, że we wszystkich trzech miejscach w Polsce, gdzie podpisano porozumienia z komunistycznymi władzami, czyli Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu, liderzy tych strajków byli zaplątani w relacje z władzą i służbami bezpieczeństwa. Jeżeli więc Bogdan Borusewicz twierdzi, że z jednej strony uczył tej zasady młodych działaczy Wolnych Związków, a z drugiej zalecał Wałęsie wejście do stoczni i przyjecie na siebie roli przywódcy strajku, to trzeba zapytać, w której z tych dwóch sytuacji kłamał?
Kłamstwo jakoby Wałęsa był kiedykolwiek i przez kogokolwiek szykowany na przywódcę stoczniowego strajku jest tak prymitywne i nielogiczne, że nie ma sposobu by je obronić przyglądając się mu z bliska. Dlatego musiało być sprzedane jako oczywistość i jako taka zaakceptowane bez wchodzenia w szczegóły, gdyż te natychmiast wykazują tego kłamstwa niedorzeczność.
Przypomnę dla przykładu wspomniane wcześniej małe oczekiwania „organizatora” strajku Bogdana Borusewicza. Jak on sam twierdzi, oczekiwał w najlepszym wypadku zatrzymania jednego lub kilku wydziałów i ewentualne przekonanie pracowników, aby stanęli w obronie zwolnionej Anny Walentynowicz. Borusewicz w swej książce mówi wyraźnie:„Strajk był planowany do momentu przywrócenia Walentynowicz do pracy”.
Nawet główny zakłamywacz prawdy Borowczak przyznaje: „ Marzyłem o tym żeby choćby rozpocząć strajk, zrobić zamieszanie i pokazać, że jest garstka ludzi, którzy sprzeciwiają się zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz. Przez myśl mi nie przeszło żeby robić wielki strajk”. A jednak przez całe lata uparcie twierdzi, że Wałęsa miał się pojawić w stoczni i rozpoczynać strajk razem z nim.
Skoro miał to być mały strajk dotyczący wewnątrz stoczniowego problemu, to co miałby tam robić nie pracujący w stoczni Wałęsa? Rozprzestrzenienie się strajku na całą stocznię, a tym bardziej poza nią, nie było również częścią marzeń samego Borusewicza. Zastanówmy się więc, kto i po co chciałby w takim wypadku wprowadzać do stoczni człowieka, który nie był jej pracownikiem i od lat nie miał z nią nic wspólnego?
Załóżmy, że zgodnie z najbardziej optymistyczną wizją Borusewicza, jakiś wydział lub nawet kilka wstrzymuje pracę i grupa ludzi staje w obronie stoczniowej koleżanki. Jak ktokolwiek rozumny może w tym momencie planować wprowadzenie do stoczni obcego człowieka, aby brał w tym wewnętrznym sporze udział? Przypomnę, że Borusewicz odpowiedział na to pytanie wyraźnie, kiedy stwierdził, że on sam jako obcy, nie mógłby w takich okolicznościach się tam pojawić, bo byłby to pretekst dla dyrekcji zakwestionowania całego protestu. Dokładnie taką samą logikę trzeba stosować do założenia ewentualnego wejścia do stoczni Lecha Walesy.
Borowczak od początku opowiada o tym jak miał się z Wałęsą spotkać pod stocznią o szóstej rano i razem tam wejść. Jak czekał na Wałęsę przed bramą i ten nie przyszedł. Porównajmy to ze słowami samego Wałęsy. Sławomir Cenckiewicz przytacza w swej książce wypowiedź Wałęsy, świadczącą wyraźnie, że porannego przyjścia do Stoczni nie planował. Wałęsa mówi: „Gdybym próbował przyjść o szóstej, w żadnym wypadku bym się do stoczni nie dostał, bo miałem na stałe inwigilację”. Nawet jeśli założymy, że opowieść Wałęsy o stałej inwigilacji nie jest wymysłem jego chorej wyobraźni, to jednak nie zmienia faktu, że do stoczni się nie wybierał.
Prawdziwą perlą w tym temacie jest upubliczniony list elektroniczny Wałęsy adresowany do Borusewicza. W 2005 roku, Wałęsa napisał do niego: „…nie posuwaj się do kłamstw. Czy Ty pomyślałeś, że gdybym próbował zgodnie z ustaleniami dojść do stoczni, musiałbym być zatrzymany przez SB…”.  Skoro Wałęsa zdecydowanie stwierdza, że wiedział doskonale, iż rano do stoczni nie mógł by wejść, to należny zapytać po co czekał tam na niego Jerzy Borowczak? Oczywiście absurd całego tego kłamstwa jest dużo bardziej rażący. Z jednej strony Wałęsa atakuje i zaprzecza swoim jedynym świadkom, Borusewiczowi i Borowczakowi, stwierdzając zdecydowanie, że nie mógł by tego ranka do stoczni wejść, z drugiej zaś mówi wyraźnie o jakiś ustaleniach, aby mieć uzasadnienie dla swojego późniejszego pojawienia się tam. To kłamstwo jest tak nieskładne, że aby się w nim znaleźć kłamcy muszą zaprzeczać sobie wzajemnie. I tak własnie wygląda cała ustalona historia tamtych chwil.
Cała sprawę komplikuje nieco także inny fakt. Otóż, kiedy sierpniowy strajk stał się faktem i wymknął się  władzy spod kontroli, powstała zupełnie nowa i nieoczekiwana sytuacja. Cała uwaga strajkujących skupiła się na szansie stworzenia Wolnych Związków Zawodowych. Prostowanie takich czy innych kłamstw w tym momencie nie tylko nie miało sensu, ale też nie było możliwości aby to czynić. Tak więc nie mając innej alternatywy, nawet tacy działacze WZZow jak Joanna i Andrzej Gwiazdowie czy Anna Walentynowicz, musieli oficjalnie „ przyjąć” twierdzenie Borusewicza, że Wałęsa miał być w jego planie przywódcą strajku. Przez długi czas nawet oni, mówiąc o przyjściu Wałęsy do stoczni, mówili o jego spóźnieniu. To miało być równoznaczne z faktem, że miał się on tam pojawić. Jak już wcześniej pisałem, żaden z nich przy omawianiu planów przez „Borsuka” nie był. Z całej naszej grupy jedynymi świadkami tych planów byli Jan Karandziej i autor tych wspomnień. Musiało minąć wiele czasu aby tą sprawę wyprostować chociażby wewnątrz WZZowskiej grupy. Dlatego też w niektórych, zwłaszcza starszych relacjach, znaleźć można wypowiedzi wspomnianych liderów WZZów, mówiące o tym, że Wałęsa się na strajk spóźnił. Niestety nie jest to prawda, a takie ich stwierdzenia wynikają z faktu, że nie mając innych informacji nie mogli zaprzeczyć wersji Borusewicza i przez jakiś czas powoływali się na jego fałszywe zeznania.
Należy też spojrzeć na sprawę udziału Wałęsy w strajku z perspektywy tego, czego wówczas w Wolnych Związkach mogliśmy się tylko domyślać, a co dzisiaj jest już powszechnie znanym faktem. Jeżeli nawet dla chwilowego dobra rozważań założymy wbrew wszelkiemu rozsądkowi, że Lech Wałęsa przerwał w roku 1976 swoją współpracę z bezpieką, to czy jakikolwiek myślący człowiek może uwierzyć, że mógł on się wówczas pojawić na strajku i narzucić swoje jednoosobowe przywództwo bez zgody albo nawet poparcia służb bezpieczeństwa? Czy ktoś mający taką ciemną plamę na swoim życiorysie, która można go było bez trudu zdyskredytować, mógł  stanąć naprzeciw komunistycznej bezpieki i powiedzieć, że od tej pory będzie występował przeciw niej?
Czy taki ktoś mógłby odegrać jakąkolwiek rolę w tamtejszym strajku, zachowując jednocześnie w tajemnicy fakt swej wcześniejszej agenturalności, bez przyzwolenia tych, którzy mogli ten fakt bez trudu ujawnić?  Czy ktoś mógłby twierdzić, że Wałęsa znalazł się na strajku jako działacz opozycji i jednocześnie logicznie wytłumaczyć dlaczego bezpieka w żadnym momencie strajku nie ujawniła jego współpracy?
I wreszcie to co najważniejsze, czy Wałęsa sam wystawił by się na takie niebezpieczeństwo ujawnienia jego moralnego upadku, stając pośród kilkunastu tysięcy protestujących stoczniowców? Czy pojawiłby się w stoczni, nie mając pewności, że nic mu nie grozi?
Lech Walesa przychodząc na strajk w stoczni miał za sobą lata agenturalnej współpracy z komunistyczną bezpieką. Nawet jeżeli ciągle obstawać będziemy przy mało prawdopodobnym przekonaniu, że tą współprace przerwał, to nie otrzymując zgody bezpieki nie tylko nie mógł wiedzieć, że ta go nie zdemaskuje, ale wręcz mógł być pewnym, że tak się własnie stanie. Tak więc dla każdego myślącego człowieka musi być oczywiste, że decydując się na pojawienie w stoczni, musiał taką zgodę lub nawet zalecenie uzyskać. Jeśli tak, to musiał też otrzymać do wykonania określoną rolę. Osobiście uważam, że trzeci dzień strajku odpowiedział na pytanie o jaką rolę mogłoby chodzić.
Nie twierdzę, że nie było wypadków kiedy ktoś zaprzestał donoszenia bezpiece i uznany przez nią za osobę już nie przydatną nie mógł prowadzić w miarę normalnego życia. Taka osoba musiała by jednak trzymać się w cieniu, z dala od interesujących bezpiekę wydarzeń. Założenie, że ktoś mógł najpierw być płatnym donosicielem służby bezpieczeństwa, a później stanąć na czele społecznego buntu przeciwko tej samej bezpiece, jest całkowicie absurdalne i niemożliwe do obrony.
Tak więc stworzona już po strajku opowieść Bogdana Borusewicza o tym, że w jego planach Lech Wałęsa miał wejść do stoczni, w której nie pracował i stać się przywódcą strajku, którego nie chciał i który go zupełnie nie dotyczył, przedstawia nam dwie możliwości. Albo „Borsuk” okłamywał trzech stoczniowców obiecując im wejście Walesy i z czasem pozostał przy tym twierdzeniu dla celów propagandowych, albo z sobie tylko znanych powodów zamierzał wbrew wszelkim zasadom, przekonaniom innych WZZowcow i jakiejkolwiek logice, rzeczywiście wprowadzić do stoczni Wałęsę. Zważywszy jego dziwny pośpiech i ukrywanie terminu strajku przed działaczami WZZow, ta druga możliwość jest całkiem prawdopodobna. Gdyby ją jednak przyjąć za rzeczywistą, to pytania, które należałoby wówczas postawić stają się dużo poważniejsze, a za podstawowe należało by uznać pytanie – komu takie przedsięwzięcie miałoby służyć?
W tym kontekście szczególnie dziwnie brzmi wypowiedz Borusewicza z roku 1991. W wywiadzie pt. „Szara eminencja”, tłumacząc dlaczego wybrał Wałęsę na przywódcę strajku Borusewicz mówi między innymi: „ Musiał to być też ktoś do zaakceptowania przez drugą stronę – czyli dla władzy. Wałęsa był najlepszym kandydatem(!)”.
Nie można w tym momencie nie zapytać, jakie to warunki spełniał zdaniem Bogdana Borusewicza w oczach wspomnianych władz Lech Wałęsa, że wydal mu się idealnym kandydatem? Skąd Bogdan Borusewicz wiedział, że władze takich własnie warunków oczekują? A przede wszystkim, dlaczego Borusewicz uważał za konieczne spełniać domniemane wymagania władz,  przeciwko którym organizować miał własnie stoczniowy protest?
Nikt nic nie wie
Bogdan Borusewicz tworząc swą kombatancką historię przekonuje nas od samego początku, że dzięki jego wybitnym konspiratorskim umiejętnościom bezpieka nie wiedziała o planach wywołania strajku. To przekonanie jest tak gigantyczną bzdurą, że trudno przyjąć, iż on sam w to wierzy. Gdyby przyjąć jego rozumowanie, to należało by zacząć od pytania, po co więc się ukrywał?  Jeśli bezpieka trwała w dziecinnej nieświadomości, wykiwana przez konspiracyjne zagrywki wielkiego Borsuka, to mógł on wzorem Wałęsy spać spokojnie we własnym łóżku i na dodatek jeszcze drukować  tysiące ulotek we własnym mieszkaniu.  Najważniejsze jest jednak to, że Borusewicz doskonale wie, iż wszelkie mrzonki o utrzymaniu czegokolwiek w tajemnicy, skończyły się z chwilą kiedy o swoich „sekretnych” planach poinformował Lecha Wałęsę. W Wolnych Związkach Borusewicz używał Wałęsę podobnie jak całe WZZy do swych własnych celów, ale nie miał do niego większego zaufania niż cała reszta grupy. Znał on doskonale wszystkie problemy związane z Wałęsą, które doprowadziły do całkowitego braku zaufania wobec jego osoby. On sam, od dawna nie informował Wałęsy o niczym ważnym i nie wtajemniczał go w swoje sprawy.  Znał też sprawę jego wyznania dotyczącego donoszenia na stoczniowych kolegów w czasie strajku w grudniu ’70. Teraz postanowił nagle wtajemniczyć go w plany takiego samego strajku, w tej samej stoczni, w której jeszcze pracowali ci, na których dziesięć lat wcześniej donosił jego pupil?
Borusewicz mimo zdecydowanej opinii, nigdy publicznie nie odważył się nazwać Wałęsy agentem. W swej książce na konkretne pytanie: Czy Bolek to Lech Walesa? – Borusewicz żenująco wręcz się asekurując, wykręca się stwierdzeniem: „Odpowiem tak: „Walesa kiedy się do mnie zgłosił, był człowiekiem uczciwym”.
Tak wiec należy w tym miejscu przypomnieć, że już trzy dni po zakończeniu sierpniowego strajku(!) ten sam Borusewicz planował wraz z Kuroniem wyrzucenie Wałęsy z roli lidera powstającej Solidarności przez publiczne ogłoszenie go agentem bezpieki(!) Szczegóły tego planu opisał Krzysztof Wyszkowski. Wrócę do tego zagadnienia  w dalszej części.
Nie ulega wątpliwości, że Borusewicz miał o związkach Wałęsy z bezpieką jednoznaczne zdanie. Tymczasem dzisiaj każe nam uwierzyć, że w sierpniu wyznaczył do roli lidera strajku człowieka, którego trzy tygodnie później zamierzał publicznie ogłosić agentem? Coś tu wyraźnie nie gra. Jeżeli przyjąć, że Borusewicz postanowił uczynić byłego donosiciela bezpieki swoim zaufanym przy organizacji tego strajku, to znaczy jednoznacznie, że na utrzymaniu tajemnicy przed bezpieką wcale mu nie zależało. I tu możemy się tylko domyślać, dlaczego? Jeżeli połączymy to z faktem, że w tym samym czasie starał się za wszelką cenę utrzymać wszystko w tajemnicy przed działaczami Wolnych Związków, to lista poważnych pytań mocno się wydłuża.
W tym momencie należy przywołać relacje Krzysztofa Wyszkowskiego. W swoim artykule „ Solidarność jako Nieciekawość” pisze: „Ale może ważniejsze jest pytanie, kto poza działaczami WZZ, wiedział o planie akcji strajkowej?  Skoro Borowczak rozmawiał o strajku z uczniami stoczniowej szkoły przyzakładowej, to trudno sadzić, że wszyscy inni zachowali tajemnice. Dowodzi tego relacja działacza Związku Metalowców (CRZZ), do którego należeli stoczniowcy, który stwierdził, że w niedzielę 10 sierpnia 1980 r. odwiedził go w domu Wałęsa, uprzedzając, że WZZ proklamuje strajk i zastrzegając, że on sam jest temu przeciwny(!) ponieważ sytuacja jeszcze nie dojrzała”.
Warto przy okazji zwrócić uwagę na datę. Według większości opowieści Bogdana Borusewicza, miał on Wałęsę powiadomić o planach strajku własnie tego dnia czyli w niedzielę, ale dopiero około północy, na tak często przywoływanym spotkaniu u Piotra Dyka. Tymczasem Wałęsa powiadomił o tych planach wspomnianego związkowca w ta sama niedziele, czyli musiał to zrobić przed tym, kiedy sam się o tym oficjalnie dowiedział. Tak wiec albo wiedział wcześniej, albo jest to następny dowód na to, ze cała opowieść Borusewicza zmienia się zależnie od potrzeb.
Anna Walentynowicz po wielu latach w jednym ze swoich wywiadów mówiła też, iż okazało się z czasem, że: „…dyrektor stoczni otrzymał informację o strajku włożona mu pod drzwi [rano 14 sierpnia]”. Sam dyrektor Klemens Gniech wyznał po latach, że nie był strajkiem zaskoczony.
Krzysztof Wyszkowski kończy swój tekst pytaniem: „Skoro o planie strajku wiedzieli działacze CRZZ, to czy można przypuszczać, że nie znały go władze polityczne? A cała, postawiona w tym czasie w stan gotowości bojowej potęga agenturalno-podsłuchowa Służby Bezpieczeństwa i Wojskowej Służby Wewnętrznej też niczego nie wiedziała? A jeżeli wiedziała, to biernie czekała na rozwój wydarzeń?
W książce „SB a Lech Walesa”, Sławomir Cenckiewicz przywołuje raport Wydziału „B” KW MO w Gdańsku z obserwacji bram stoczniowych (nr 2 i 3) 14 sierpnia już z wczesnych godzin rannych. Trudno więc założyć, że bezpieka podjęła obserwację stoczni nie mając pojęcia o planowanym strajku.
Dla mnie samego trudnym do uwierzenia jest również to, że sam Borusewicz mógł tego wszystkiego nie widzieć, a tym bardziej nie rozumieć. Można go uznawać za osobę nie szczerą i o wątpliwych wartościach moralnych, ale nie jest on człowiekiem głupim. Tak więc cała jego postawa z niezrozumiałym pośpiechem, dezinformowaniem i oszukiwaniem  działaczy WZZów oraz rzekomym wyborem Wałęsy jako współspiskowca, stawia więcej pytań i domysłów niż przynosi odpowiedzi. Być może mocno zdezorientowany Borowczak tego nie rozumie, ale zarówno Borusewicz jak i sam Wałęsa wiedzą doskonale, że w momencie planowania strajku założenie, że ten ostatni może sobie spokojnie wejść i buszować po obcym zakładzie pracy bez zgody bezpieki, jest krańcowym idiotyzmem.
Wałęsa i „cudowna przemiana”
Pojawienie się Wałęsy w stoczni jest niczym innym jak „cudowną przemianą”. Człowiek, który dziesięć lat wcześniej podczas takiego samego protestu wydawał w ręce bezpieki swoich stoczniowych kolegów i przez co najmniej sześc lat zamieniał ich krzywdy na esbeckie pieniądze, pojawił się nagle na takim samym strajku, w tym samym miejscu(!), aby tym razem wystąpić przeciwko tym, którzy jeszcze niedawno mu za jego łajdactwo płacili?
Jest wielką tragedią, że tak wielu uznało to, nie tylko za możliwe, ale wręcz za logiczne i jak najbardziej prawdopodobne. Wałęsa nie tylko tej „cudownej” przemiany dokonał, ale uczynił to wręcz błyskawicznie, bo praktycznie jednego czwartkowego poranka. Przez cały czas bezpośrednio poprzedzający strajk, nie tylko wzbraniał się przed samą myślą o możliwym społecznym wybuchu, ale narażając się na oskarżenia o agenturalność pośród swych WZZowskich kolegów, robił wszystko aby do tego nie doszło. Jeszcze poprzedniego wieczoru nie był w stanie wydusić z siebie żadnej deklaracji nawet wobec kompletnie ogłupionego Borowczaka.
Paweł Zyzak w swej książce poświęconej Wałęsie przytacza wypowiedź znajomego i sąsiada Wałęsy, Józefa Drogonia, który twierdził wręcz, że jego sąsiad: „ukrywał się przed możliwością wciągnięcia go w szykująca się rozróbę. Tłumaczył mu, że ze zdobytych przez niego informacji wynika, iż władze gotowe są pójść na całość w wypadku zamieszek”. Jeżeli wierzyć relacji Drogonia, to po pierwsze należy zadać pytanie skąd Wałęsa posiadać miał takie informacje? Przecież jak już wielokrotnie wspominałem Borusewicz i Borowczak przekonują do dzisiaj, że władze o nadchodzącym strajku nic wiedzieć nie mogły.
W następnej kolejności wrócić musimy do pytania zasadniczego, co zdarzyło się pomiędzy tym paraliżującym Wałęsę strachem jednego dnia i rzekomym bohaterskim skokiem przez mur stoczni dnia następnego? Jak to możliwe, że ten sam człowiek ukrywający się przed czymkolwiek co mogło nastąpić i broniący się do ostatniej chwili przed wplataniem w jakikolwiek protest, już następnego ranka wbiegł na słynną koparkę z bojowym okrzykiem? Co wiec zdarzyło się pomiędzy jego mieszkaniem na Stogach, a stocznią w czwartek 14 sierpnia? Co spowodowało to wewnętrzne „przebudzenie”?
Osobiście nie mam żadnych wątpliwości, że odpowiedzią na to pytanie jest wypowiedź Anny Walentynowicz, która w jednym z wywiadów  stwierdziła wprost: „Walesa wtedy zamiast przyjść do stoczni zrobić strajk (ponieważ znał teren stoczni i nic mu nie groziło), pojechał do dowództwa Marynarki Wojennej, do Janczyszyna. Wtedy nie wiedzieliśmy gdzie pojechał, ale dzisiaj już wiemy i dlatego ja śmiało mogę powiedzieć, pojechał tam”. Pani Ania dodaje również pytanie: „Dlaczego pojechał do przeciwnika w chwili organizowania strajku?  „Główny opozycjonista” w takiej chwili jedzie do przeciwnika?” W tym świetle, również informacja o przywiezieniu Wałęsy do stoczni motorówka Marynarki Wojennej już w czasie trwania strajku, układa się w wyraźna całość z resztą faktów.
Zacznijmy jednak od prześledzenia drogi Lecha Walesy do stoczni, w ten pamiętny czwartek 14 sierpnia 1980 roku na podstawie jego własnego świadectwa. Nie jest to wbrew pozorom łatwa sprawa. Jesteśmy świadkami wyjątkowo dziwnej sytuacji. Na skutek działania dobrze zorganizowanej propagandy, kazano nam przyjąć absurdalną wersję wydarzeń podaną przez trzech europejskiej sławy rewolucjonistów i jednocześnie jedynych zaakceptowanych świadków. Bogdan Borusewicz jest człowiekiem ostrożnym i woli nie mówić zbyt wiele. Kiedy jednak mówi, to każda wersja jest inna i wydaje się zależeć od dnia tygodnia. Tydzień Borowczaka jest z reguły równy i bzdury, które opowiada są równie bezsensowne każdego dnia tygodnia. Jedynym założeniem bezmyślnego klepania Borowczaka jest wychwalanie Wałęsy. Często niezależnie od tego, czy pasuje to samemu idolowi. Natomiast to co jest najbardziej zdumiewające, to fakt, że Wałęsa jest chyba jedynym światowej sławy „bohaterem”, który nie pamięta jak swego bohaterskiego czynu dokonał. My zaś jesteśmy z pewnością jedynym narodem, który takiego bohatera zaakceptował bez zadania mu choćby kilku najprostszych pytań.
Wałęsa  wielokrotnie powtarzał, że dotarcie do stoczni utrudniała mu akcja całej armii agentów bezpieki. Sławomir Cenckiewicz w swojej książce „SB a Lech Wałęsa” przytacza wypowiedź Wałęsy: „Obstawę miałem szczelną, widziałem ich w samochodzie, byłem dobrze pilnowany”. Gdzie indziej znów mówi: „Gdybym próbował przyjść o szóstej, w żadnym wypadku bym się do stoczni nie dostał, bo już miałem na stale inwigilację”.
O tej rzekomej inwigilacji Wałęsa mówił później często w udzielanych wywiadach. W wywiadzie dla słynnej włoskiej dziennikarki Oriany Fallaci, Wałęsa poszedł dużo dalej i stwierdził: „Problem polegał na tym, że czterech panów, to jest czterech milicjantów śledziło mnie dniem i nocą”. Okazuje się nagle, że bezpieka najwyraźniej bała się, że dzielny Lech wywoła jakiś strajk w środku nocy i obali komunizm w czasie kiedy władze będą w głębokim śnie. To już zwyczajny obłęd. Nawet jeżeli ulegniemy chwilowemu otępieniu wałęsowymi wynurzeniami i przyjmiemy, że bezpieka chciałaby z jakiś bliżej nieokreślonych powodów pilnować Walesy w czasie dnia i przy świetle księżyca, to nasuwa się nieuniknione lecz zasadnicze pytanie.
Dlaczego bezpieka zamiast Wałęsę zwyczajnie zatrzymać na często praktykowane 48 godzin, miała by wysłać za nim całą brygadę agentów? Dlaczego agenci bezpieki  mieli by wędrować  za Wałęsą  po całym Gdańsku i kiedy zbliżyłby się na kilka metrów do stoczniowej bramy rzucić się na niego, nie dopuszczając go do obalenia komunizmu? Taka teoria jest po prostu żałosna. Przez cały okres działania Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, bezpieka stosowała wypróbowaną metodę prewencyjnych zatrzymań na 48 godzin. Czyniła to przed każda organizowaną manifestacją, przed każdą rocznicą ważnych historycznych wydarzeń, a czasem nawet tylko po to, aby nie dopuścić do jakiegoś małego spotkania. Przed organizowanymi przez WZZy obchodami rocznic wydarzeń grudnia ’70 działacze związków musieli ukrywać się na wiele dni przed planowaną akcją, a i tak wielu z nich kończyło w aresztach. Opisy tych zatrzymań można znaleźć we wspomnieniach niemal wszystkich działaczy WZZow, w tym samego Wałęsy. Jak to więc możliwe, aby w przypadku nieporównywalnie większego zagrożenia, bo przecież chodziło o możliwość wybuchu strajku, bezpieka zrezygnowała z takiego działania? Dlaczego w tak ważnym momencie postanowiłaby uskuteczniać niezrozumiałe wędrówki za nim?
Opowieści Wałęsy nie czynią żadnego sensu. Jeżeli by nawet zrezygnować na chwilę z podstawowej logiki i przyjąć, że bezpieka postanowiła nagle, w najważniejszym dla niej momencie, bawić się z Wałęsą w berka, to trzeba by zapytać dlaczego własnie z nim? Dlaczego na celowniku bezpieki miałby znaleźć się własnie Wałęsa, zupełnie wówczas w WZZach niewidoczny?  Przecież zarówno Borowczak jak i Borusewicz twierdzą uparcie, że nikt o ich tajnych planach nie wiedział. Wałęsa był tak bardzo „tajny”, że nie uważał za potrzebne wcześniej się ukryć. Spał spokojnie w domu. Dzisiaj mamy przyjąć, że rano kiedy cała bezpieka chodzić miała za nim, aby nie dopuścić do wybuchu jakiegoś społecznego protestu, on sam wyspawszy się solidnie, wstał, spokojnie zjadł śniadanie i wyszedł równie spokojnie obalić jakiś wredny system. A tu nagle samochody pełne bezradnych funkcjonariuszy jadą całą kolumną za tramwajem, który jeszcze na dodatek im się po drodze urywa, gubiąc obstawę. Myślę że nawet w wypadku Wałęsy, musi być jakaś granica głupoty, którą możemy tolerować. Przecież mowa jest, o uznaniu za prawdziwe, bardzo istotnych zdarzeń naszej najnowszej historii.
Przy tej okazji dla porównania przytoczę też wypowiedź Andrzeja Gwiazdy, który w swej książce wspomina: „Jest wiele zdarzeń świadczących o tym, że strajk sierpniowy był prowokowany. Na przykład zdjęto mi obstawę 14 sierpnia, w dniu rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej”. Można się zgadzać z założeniem sprowokowania strajku lub nie, ale faktem jest, że ani w dniu wybuchu strajku, ani tez w poprzednich dniach nie zatrzymano ani jednego działacza Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (!)
Plot, mur, brama, dziura i inne bzdury
Jest zdumiewającym fakt, że jako naród uznaliśmy za symbol naszej sierpniowej rewolucji człowieka, który nie potrafił przez ponad trzydzieści lat opowiedzieć choćby jednej spójnej i sensownej wersji, jak i kiedy pojawił się na strajku. Tym własnie, który go miał tym symbolem uczynić. Sprzeczności w jego opowieściach są nieprawdopodobnie rażące. Czy jest wśród nas ktoś, kto brał w tamtych wydarzeniach udział i nie potrafiłby powiedzieć jak się tam znalazł i co robił? Powstało tysiące dokładnych relacji ludzi zaangażowanych wówczas w protesty w całej Polsce. Tylko ten jeden, jedyny i najważniejszy nie potrafi takiej relacji przekazać. Trzeba by dziś osobnej książki na wykazanie wszystkich sprzecznych bzdur jakimi karmi nas od lat Lech Wałęsa. Jeżeli jednak nasza historia ma być czymś więcej niż tylko spisem kilku zakłamanych relacji, to nie możemy przechodzić obok tego obojętnie. Przyjrzyjmy się więc choć części z nich.
Niemal od samego początku, opowiadając o swoim przybyciu do stoczni Wałęsa mówi o spóźnieniu.  To pozorne przyznanie się do rzekomego spóźnienia jest sprytną zagrywką propagandową. Ma z niej wynikać, iż był on od początku częścią planu i że jego pojawienie się na strajku nie było spowodowane innymi przyczynami. Niestety to fałszywe założenie, przyjęło się jako obowiązująca prawda. Odniosłem się już do tego wcześniej, więc nie będę tego robił ponownie w tej części. Jednak mówiąc o jego rzekomym „ spóźnieniu” będę to określenie brał w cudzysłów, gdyż jak już powiedziałem, o żadnym realnym spóźnieniu nie może tu być mowy.
Podawane przez Wałęsę przyczyny jego „spóźnienia”, są taką samą mieszaniną bezmyślnego bełkotu i nieudolnego kłamstwa, jak cala reszta jego historii. Wydaje się niemożliwe, że po poznaniu choćby kilku z wielu tych wymówek, ktokolwiek mógłby traktować tego człowieka poważnie. Dlatego też, nie mam wątpliwości, że przyczyną akceptacji Wałęsy i jego fałszywej historii, jest ogólna nieznajomość faktów. A to już jest wynik planowej i długotrwałej propagandy, rozpoczętej już w pierwszych dniach sierpniowego strajku.
Wśród wielu podawanych przez lata przez Wałęsę przyczyn rzekomego „spóźnienia” nasz narodowy skarb przytacza tak genialne jak to, ze musiał iść do urzędu zarejestrować dziecko, które mu się własnie urodziło (?!) Nawet jeżeli wyłączymy na chwilę pracę naszych szarych komórek i wejdziemy z tym niemądrym stwierdzeniem w rozważania, to należy przypomnieć, że nasz „bohater” opisując swoja drogę do stoczni wyraźnie przyznaje, że do żadnego urzędu w końcu tego ranka i tak nie poszedł. A to tylko początek absurdu, gdyż w innym miejscu tłumaczy nam, ze musiał posprzątać mieszkanie (?!) Jakby tego było mało, to kiedy indziej mówi swojemu znajomemu, że „ spóźnił” się ponieważ był u kogoś na kawie (?!)
Udzielając wywiadu Orianie Fallaci próbuje brzmieć bardziej dramatycznie, wiec stwierdza, że przez dzień i noc pilnowany był przez czterech milicjantów. Po jakimś czasie najprawdopodobniej zdał sobie sprawę z idiotyzmu tych wyznań i zastąpił je stwierdzeniem, że nie pamięta dlaczego się „spóźnił”.   Nie sądzę, aby większe bzdury mógł wymyślić nawet największy wróg Lecha Wałęsy. Spędzanie zbyt wiele czasu na wykazywaniu niedorzeczności tych twierdzeń nie ma sensu. Ważniejsze jest tutaj zupełnie coś innego. Najistotniejszy jest fakt, że człowiek, który w tamtym czasie stawał się jednym z najbardziej znanych na świecie strajkowych przywódców, nie potrafił nigdy odpowiedzieć na tak podstawowe pytania, dotyczące własnie tej najważniejszej chwili jego życia.  A nie mógł tego zrobić z tego prostego powodu, że cała jego kariera jest zwykłym oszustwem, które nastąpiło tak błyskawicznie i nawarstwiło się tak bardzo, że jego intelektualne możliwości nie pozwoliły mu na przygotowanie się na wszystkie „kłopotliwe” pytania. Przy tym chroniony przez rożne służby, usłużne media i całą masę otaczających go karierowiczów, nie często zmuszany był do wchodzenia w szczegóły swych opowieści.
Ta sama niemożliwość zapamiętania swych własnych kłamstw dotyczy opisu słynnego już rzekomego skoku przez plot. Skoku, który dla każdego myślącego i przede wszystkim doinformowanego człowieka nigdy nie miał miejsca. W całej serii wałęsowych wspomnień pojawia się niemal każda możliwość. Raz był to plot. Innym razem mur. Kiedy indziej brama, a jeszcze innym razem dziura w plocie. We wspomnieniach Lecha Walesy każda z tych możliwości pojawia się co najmniej kilkakrotnie. Słynny skok stał się symbolem i legendą, a jednak jej bohater nie potrafi jednoznacznie pokazać czy było to na przykład sto metrów na prawo od bramy, pięćset metrów na lewo, czy tez jeśli była to brama, to która? I nie można powiedzieć, że nasz bohater zapomniał, gdyż się nad tym nie zastanawiał. Przemawiając w Kongresie Stanów Zjednoczonych w 1989 roku mówił wyraźnie: „Otóż, wyrzucony wtedy z pracy za wcześniejsze próby zorganizowania robotników do walki o ich prawa przeskoczyłem plot i wróciłem do stoczni. Tak to się zaczęło. Kiedy myślę o drodze, jaką przeszliśmy, często wspominam (!), jak przeskakiwałem przez ten płot”.
Jak więc jest to możliwe, że ten sam człowiek, który często wspomina jak przeskakiwał ten płot nie wie czy był to rzeczywiście płot, brama, mur czy dziura? I znów, ten sam problem. Gdyby wszystkie te wersje były uczciwie przekazane Polakom w mediach, to nasze spojrzenie na tego człowieka, a co za tym idzie na naszą historię, byłoby zupełnie inne. Ktoś kiedyś próbował przekonać mnie, że są to nieistotne szczegóły. Byłoby tak być może, gdyby nie były to jedyne szczegóły, które mogą udowodnić, że Wałęsa przyszedł do stoczni z własnej woli i wbrew zaleceniom bezpieki. On sam własnie dlatego umieścił te wydarzenia w swym życiorysie. On tylko nie chce abyśmy zauważali tych wynurzeń absurdalność.
Nie lepiej jest w przypadku opisu jak i kiedy dotarł on pamiętnego czwartkowego dnia w okolice stoczni. W swoich wspomnieniach pisze: „Na strajk zajechałem tramwajem. Sam. Przeważnie w decydujących momentach człowiek jest sam. Miałem trochę czasu. Przez głowę przelatywały mi rożne myśli. Dlaczego mnie nie zatrzymują? Widziałem wokół siebie tych charakterystycznych cywilów. Byli tuż obok, wystarczyłby byle pretekst. Przecież stocznia stała już od szóstej rano, więc teraz około ósmej mają wszystko jak na dłoni”.
To pseudo dramatyczne wyznanie być może mogłoby się nadawać na jakaś trzeciorzędną powieść sensacyjną. W rzeczywistości jest to kpina z naszej Polaków inteligencji. Jak już wcześniej pisałem, gdyby bezpieka kiedykolwiek w tamtym czasie nie chciała dopuścić do strajku, to zatrzymałaby na 48 godzin wielu działaczy WZZow, jak to czyniła przy dużo mniej ważnych okazjach i być może znalazłby się wśród nich Wałęsa. Założenie, że bezpieka musiała przekonać się, czy Walesa idzie rzeczywiście do stoczni, aby go profilaktycznie zatrzymać jest wręcz pozbawione sensu. Nikt się w takie rzeczy nie bawił, gdyż zatrzymanie na 48 godzin nie wymagało żadnego specjalnego powodu i uzasadnienia. Bezpieka stosowała je nawet wtedy kiedy nie chciała dopuścić do mało ważnego spotkania kilku osób, a co dopiero w przypadku podejrzenia o organizacje strajku w stoczni. Ponadto nasuwa się automatycznie kilka logicznych pytań. Skąd Wałęsa wiedział wyjeżdżając z domu, że w stoczni trwa już od szóstej strajk? Nie było żadnej możliwości aby taką informację posiadał. Co ma on na myśli mówiąc, że miał trochę czasu? Jeżeli była już ósma, a strajk zaczął się o szóstej, to do czego miałby się ten nadmiar czasu odnosić?
W tych samych wspomnieniach Wałęsa opowiada: „Wysiadłem pod stocznią i ruszyłem w stronę bramy…”. To stwierdzenie jest szczególnie ciekawe w porównaniu z innym, zawartym w tych samych wspomnieniach zaledwie kilka stron (!) dalej: „Pamiętam, że wysiadłem na przystanku pod stocznią, ale nie kierowałem się w stronę bramy, nie miałem przepustki”. Myślę, ze komentarz jest tu zbyteczny. Dodam tylko, ze oczywiście nie ulega kwestii, że obie wersje są kłamstwem. Co do pierwszej jednak mogę to stwierdzić jako naoczny świadek, gdyż wówczas stałem już od ponad godziny przed wspomnianą bramą, że przed stocznią, na pustym niemal placu nie było o godzinie ósmej Lecha Wałęsy. Oczywiście nie ma to większego znaczenia, gdyż on sam doskonale wie, że nie był wówczas ani przy bramie, ani przy plocie, ani nawet w okolicy stoczni.
W wywiadzie dla Oriany Fallaci przechodzi już samego siebie i ogłasza: „Wówczas przeskoczyłem przez bramę stoczni Lenina…”. To oświadczenie jest nie tylko szczytem głupoty, ale przede wszystkim oczywistym dowodem, że Wałęsa  nie mógł być w pobliżu stoczni w okolicach godziny ósmej. Gdyby tam był to wiedział by, że o tej godzinie wewnątrz stoczni przy bramach była już nie tylko zakładowa straż, ale również grupy robotników.
Przy tej okazji należy też postawić inne logiczne i dużo ważniejsze pytanie. Wałęsa wyraźnie stwierdził, że pod stocznię przyjechał około godziny ósmej. Cały świat wie, że wśrod strajkujących znalazł się około godziny dziesiątej trzydzieści. Zasadnym więc wydaje się pytanie gdzie był i co robił przez przeszło dwie godziny? To samo pytanie staje się wręcz niezbędne jeśli potraktujemy poważnie inny fragment jego wspomnień gdzie mówi on: „Przy drugiej bramie już się kotłowało, ale straż uważnie sprawdzała przepustki, a ja od lat nie miałem wstępu na stocznię. Skręciłem na prawo, w stronę pierwszej bramy i tam miedzy dwiema bramami, koło szkoły, jest gdzieś z boku taka mała uliczka, tam zaszedłem i przeskoczyłem przez mur”. Pomijam fakt, że jest to oczywiście kolejna z wielu rożnych wersji skoku. Jest to w tym momencie rzecz drugorzędna. Ważne jest to, ze jeżeli o godzinie ósmej rano wysiadł z tramwaju i wchodząc w jakaś uliczkę przeskoczył płot lub przeszedł przez pilnowaną przez stoczniowców bramę, a pośród oddalonych o kilkaset metrów strajkujących tłumów znalazł się po dziesiątej, to musiałby ukrywać się już będąc wewnątrz stoczni przez dwie godziny przed tymi samymi strajkującymi, którzy przecież mieli go niecierpliwie wyczekiwać (!) Absurdu tej sytuacji nie trzeba dodatkowo wyjaśniać.
Dodam jednak w tym miejscu kilka słów z mojego własnego doświadczenia, które łączy się z tematem możliwości wejścia do stoczni tamtego dnia rano. Otóż kiedy skończyłem rozdawanie ulotek w porannych kolejkach elektrycznych, po ostatnim kursie wysiadłem na stacji Gdańsk Stocznia. Podszedłem do najbliższej bramy, numer trzy. Spędziłem tam kilkanaście minut obserwując typową poranną stoczniową codzienność. Pracowałem wcześniej w dwóch rożnych stoczniach, więc mogłem stwierdzić czy dzieje się coś nadzwyczajnego. Było jeszcze wcześnie więc nie byłem zaskoczony, że nie działo się nic wyjątkowego. Stamtąd poszedłem pod bramę numer dwa i tam już zostałem. Po jakimś czasie widać już było w oddali rzesze ludzi i jasnym było, że coś się dzieje. Wkrótce po wewnętrznej stronie  przy bramie pojawili się robotnicy i zaczęli pełnić tam wartę wraz ze stoczniowa strażą. Nieco później ta grupa robotników nałożyła biało czerwone opaski i była łatwo rozpoznawalna.
Ja sam chcąc zobaczyć co się dzieje wewnątrz zdecydowałem się wejść do środka. Podszedłem więc do bramy i przedstawiając się z nazwiska powiedziałem, ze reprezentuję Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Stojący najbliżej umundurowany strażnik przywołał jednego z robotników, aby się mną zajął. Stoczniowiec kazał iść za sobą, a kiedy oddaliliśmy się kilka kroków od bramy zapytał dlaczego chcę iść do dyrekcji? Odpowiedziałem, że wcale nie mam takich intencji, powtórzyłem mu kim jestem i pokazałem kilka ulotek, jakie jeszcze miałem. Zabrał garść ulotek i zostawił mnie na placu.
Problem polegał na tym, że nie byłem ubrany jak stoczniowiec i dla tłumu bylem po prostu obcy. W pewnym dystansie od bramy byłem bezpieczny, gdyż stojący tam stoczniowcy już mnie zaakceptowali.  Nie mogłem jednak poruszać się spokojnie po całym terenie, gdyż wcześniej czy później ktoś mógł posądzić mnie, że reprezentuję jakąś niemile widzianą instytucję. Tak więc obserwowałem wydarzenia jakiś czas, po czym znów na dłuższą chwilę wychodziłem przed bramę.  Wychodziłem i wchodziłem tego ranka i resztę dnia wiele razy i mogę z całą pewnością stwierdzić, że jeśli Wałęsa byłby w pobliżu bramy po godzinie ósmej, a już z całą pewnością w okolicach godziny dziesiątej trzydzieści, kiedy to pojawił się w środku, to nie miałby żadnych problemów z wejściem przez bramę. Zanim w stoczni pojawił się Wałęsa wchodziło już tam kilka innych osób. Wystarczyło powiedzieć kim się jest i z jakiego powodu się tam przychodzi. Stoczniowcy nie tylko wpuszczali, ale pomagali znaleźć w stoczni odpowiednich ludzi i miejsca.
Już po kilku godzinach jeździłem do domu skąd przywoziłem małymi partiami niezależne wydawnictwa, które kilka dni wcześniej, jako ostatni przedstrajkowy transport, przywiozłem z Warszawy. Nigdy tego dnia nie miałem żadnego kłopotu z wejściem na teren Stoczni Gdańskiej. A przecież byłem tylko nikomu nieznanym młodym chłopakiem.
Opisaną sytuację przed stoczniową bramą potwierdza też wspomniany nieco wcześniej, a przywołany przez Sławomira Cenckiewicza  w jego książce „SB a Lech Wałęsa” raport Wydziału „B” KW MO w Gdańsku z obserwacji bram stoczniowych (nr. 2 i 3) 14 sierpnia: „Około godz. 8.00 brama wjazdowa do stoczni została zamknięta, a w jej pobliżu pojawiła się grupa około 15 stoczniowców ubranych w kombinezony i kaski. Grupa ta wpuszczała wchodzące osoby, natomiast blokowała wyjście na zewnątrz. […] Podobną sytuację stwierdzono przy bramie nr. 3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina”. Oczywiście niewypuszczanie na zewnątrz dotyczyło tylko pracowników stoczni.
Niemniej jeżeli Lech Wałęsa uparcie twierdzi, że w tamtym czasie wchodził do stoczni przez płot, to należało by uznać go za człowieka nierozumnego, gdyż tylko taki może chcieć przeskakiwać ogrodzenie przy otwartej bramie.
Kończąc sprawę przyjścia Lecha Wałęsy do Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku muszę wrócić raz jeszcze do osoby organizatora strajku Bogdana Borusewicza. W swej książce zapytań o przyczyny rzekomego spóźnienia Wałęsy i jego wejście do stoczni odpowiada: „Nie wiem jak było. Nigdy nie rozmawiałem z nim na ten temat. Bo to nie było dla mnie istotne”. Tak więc mimo całej masy nielogicznych i często niewytłumaczalnych poczynań Wałęsy, włącznie z jego rzekomym przeskakiwaniem płotu przy otwartej bramie, nie interesowały go wcześniejsze obawy działaczy WZZów o możliwą prowokację ze strony służb. Nie mając pojęcia jak i dlaczego pojawił się w stoczni Wałęsa, nie czuł się nawet zobowiązany zapytać go o to.
Natomiast już w następnym pytaniu tego samego wywiadu, nie ma żadnych wątpliwości. Na pytanie:„Walentynowicz twierdzi, że przywieziono go motorówka Marynarki Wojennej…”. Borusewicz odpowiada zdecydowanie: „To absurdalne”. Tak więc Bogdan  Borusewicz nie uważał za absurdalne wszelkie publiczne tłumaczenia Wałęsy na temat rejestrowania dziecka, sprzątania domu, picia z kimś porannej kawy, właśnie wtedy gdy sam Borusewicz w ukryciu oczekiwał na wiadomość o strajku i kiedy jego koledzy strajk już ten przez kilka godzin prowadzili. Nie uważał nawet za stosowne zadać Wałęsie kilku prostych pytań. Natomiast uznał bez chwili namysłu za absurd, uzasadnione przekonanie  Anny Walentynowicz o przywiezieniu Wałęsy do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Jeżeli wrócimy do wszystkich przywoływanych dziwnych poczynań Bogdana Borusewicza, to jego zachowanie i w tym wypadku nie wydaje się całkowitym zaskoczeniem.
Cud na koparce czyli absurdu ciąg dalszy
Kiedy Lech Wałęsa pokonywać miał rożnego rodzaju mury, płoty, zasieki, dziury i gubić niezwykłe ilości obstawy, wewnątrz stoczni strajk trwał już od kilku godzin. Oficjalna wersja, stworzona oczywiście przez dzielnego Jerzego Borowczaka mówi o tym, jak to jednoosobowo poprowadził całą stocznię do zwycięstwa. Gdzie niegadzie w swej łaskawości wspomina „ wspomagających” go działaczy WZZW Ludwika Prądzyńskiego i Bogdana Felskiego. Nie próbuję zabrać niczego z dokonania Borowczaka, bo faktem jest, że tak jak kilku innych przyczynił się do zatrzymania swego wydziału i wyprowadzenia kilkudziesięcioosobowej grupy na zewnątrz. Jeżeli założymy oczywiście, że nie robił tego tak jak jego wielki idol z błogosławieństwem określonej instytucji porządku publicznego, to z pewnością trzeba było pewnej dawki chwilowej odwagi aby to zrobić.
Kiedy Borowczak znalazł się już na zewnątrz swego wydziału, spotkał tam wspomnianych wcześniej stoczniowych WZZowców oraz setki innych stoczniowców i już razem większą grupą maszerowali przez stocznię nawołując innych do przyłączenia się. Borowczak swoim zwyczajem stworzył z czasem wiele rożnych wersji tego, jakby nie było łatwego do opisania wydarzenia. Tak czy inaczej, po jakimś czasie wielotysięczny już tłum stoczniowców zgromadził się na wielkim placu. Borowczak w swoich wywiadach opowiadając o tamtej chwili stwierdza, że tłum stoczniowców liczył już co najmniej siedem tysięcy pracowników. Oczywiście w późniejszych opowieściach Borowczaka, tysiące stoczniowców przestaje mieć znaczenie i najważniejszym staje się dawanie świadectwa Wałęsie. Tak więc Borowczak przypomina wiele razy, że stojąc na słynnej koparce i przemawiając do wielotysięcznego tłumu widzi nagle jak w jego stronę biegnie Lech Wałęsa. Ta niezwykła bystrość wzroku Borowczaka, pozwalająca mu wypatrzeć i rozpoznać Wałęsę poza siedmiotysięcznym tłumem ma oczywiście potwierdzać, że Wałęsa przeskoczył przez płot.
Problem w tym, że według własnych słów Borowczaka, jego idol raz biegnie od strony bramy kolejowej, raz od strony płotu, a jeszcze kiedy indziej z zupełnie innej strony. Nie ma to żadnego znaczenia, bo w tym przypadku chodzi tylko o wypełnianie przez Borowczaka swego obowiązku poświadczania wałęsowych historyjek. Skądkolwiek by nasz „bohater” nie biegł w tamtym momencie, to trzeba przyznać, że jeśli przeskoczył mur, bramę, plot czy cokolwiek innego, jak sam twierdzi około godziny ósmej, a do oddalonej o kilkaset metrów koparki dobiegł o godzinie dziesiątej trzydzieści, to albo biegł tyłem i na rekach, albo z rozpędu obiec zdążył całą stocznię i jeszcze gdańską starówkę. Kiedy więc skoczek, a później biegacz Wałęsa podążał do celu, strajkujący zdążyli już wybrać komitet strajkowy. Znaleźli się w nim prawdziwi stoczniowcy, przejęci sytuacją i chcący poprowadzić sprawy we właściwym kierunku. Wśród nich związany z WZZami Bogdan Felski i bliski stoczniowy współpracownik i obrońca Anny Walentynowicz, Piotr Maliszewski.  Zgłaszali się sami i byli akceptowani przez innych. I kiedy grupa ta miała własnie podjąć w imieniu swych stoczniowych kolegów rozmowy z dyrekcją, do słynnej koparki dobiegł wreszcie zdyszany Wałęsa. Człowiek, którego w całym wielotysięcznym tłumie mogło znać, choć niekoniecznie pamiętać,być może kilkadziesiąt osób. Człowiek, który nie był nawet pracownikiem stoczni.
Ten właśnie Lech Wałęsa wszedł na koparkę i wyrzucił z siebie kilka zdań. Rożni świadkowie, rożnie dziś te słowa przytaczają. Wszyscy zgadzają się jednoznacznie co do pierwszych słów Wałęsy, które skierował do dyrektora stoczni Gniecha zapytując: „A mnie Pan poznaje?”  Dalsze słowa miały brzmieć mniej więcej następująco: „ Dziesięć lat pracowałem na stoczni i czuję się nadal stoczniowcem, ponieważ mam mandat zaufania załogi. Już cztery lata jestem bez pracy”.
Nie ma znaczenia, że przywoływane przez rożne źródła ówczesne słowa Wałęsy różnią się w małych szczegółach. Nikt przecież się ich nie spodziewał i z tego powodu nie rejestrował. Nie licząc oczywiście bezpieki. Należy jednak powiedzieć, że większa część tej wypowiedzi to czyste kłamstwo. Po pierwsze Wałęsa nie przepracował w stoczni dziesięciu lat. Po drugie nie tylko nie był przez cztery lata bez pracy, ale pracował w tym czasie w dwóch rożnych miejscach. Najważniejsze jest jednak to, że nie miał żadnego mandatu zaufania załogi, bo przecież nie mógł. Jak może mieć jakikolwiek mandat zaufania ktoś, kto nie jest pracownikiem danego zakładu i częścią jego załogi?
Być może próbował odnieść się do pełnionej przeszło cztery lata wcześniej funkcji społecznego inspektora pracy. Była to funkcja, którą wybłagał u stoczniowego kolegi Lenarciaka, kiedy był jeszcze elektrykiem. U tego samego Lenarciaka, na którego pisał swe ohydne donosy dla bezpieki, będąc jej tajnym współpracownikiem.
O samej roli Walesy jako społecznego inspektora pracy pisałem już we wcześniejszym rozdziale. Przypomnę więc tylko, że była to funkcja, która zobowiązywała go do pośredniczenia w imieniu pracownika, w razie wypadku przy pracy i ewentualnego konfliktu, pomiędzy własnie pracownikiem, a pracodawcą czyli dyrekcją stoczni.
W rozmowie z Joanną i Andrzejem Gwiazdami przyznał jeszcze w czasach WZZów, że: „w całej swej karierze nigdy nie stanął po stronie pracownika”. Przypomnę raz jeszcze słowa Joanny Gwiazdy z jej książki: „Walesa był społecznym inspektorem pracy na wydziale w  Stoczni i po wypadku w pracy zawsze uznawał winę pracownika, nigdy kierownika (!), bo jak mówił – kierownik straciłby autorytet”.
Jeżeli więc Wałęsa stojąc na koparce miał na myśli ten własnie „kredyt zaufania” załogi, to pomijając, że nie był jej częścią, należałoby uznać, że ci którzy go jeszcze pamiętali, musieli mieć raczej inne zdanie w tym temacie. Niemniej Borowczak natychmiast dopisał nazwisko Wałęsy do ustalonego już składu komitetu strajkowego, a sam Wałęsa natychmiast przystąpił do uznania samego siebie liderem całego strajku.
Najważniejszym w tym wszystkim jest to co ja nazywam „cudem na koparce”, czyli reakcja dyrektora stoczni Klemensa Gniecha. A ściślej mówiąc brak tej właśnie reakcji. Dyrektor kiwnął przytakująco głową po czym zaprosił komitet strajkowy wraz z Wałęsa na rozmowy. Jest to reakcja tak nieprawdopodobnie irracjonalna, że nie sposób uwierzyć iż była zachowaniem choćby w części naturalnym. Każdy dyrektor wielkiego państwowego zakładu mając na swoim podwórku rozpoczynający się strajk byłby tym faktem przerażony i robiłby wszystko aby sytuację kontrolować. Zwłaszcza, że dyrektor był pracownikiem tej stoczni od lat i doskonale pamiętał jak skończył się grudzień ’70. Żaden myślący dyrektor nie zgodziłby się na to, aby do strajku w jego zakładzie przyłączył się, a już z całą pewnością aby taki strajk prowadził obcy człowiek, nie będący pracownikiem stoczni! Nie ma przy tym żadnego znaczenia, czy taka osoba była tam zatrudniona kilka lat wcześniej. Tym bardziej, że w tym momencie był to wewnętrzny problem stoczni. Dyrektor nie musiał się specjalnie wysilać, aby pozbyć się intruza, gdyby rzeczywiście tego chciał. Wystarczyło aby zakwestionował jego obecność i podkreślił, że nie jest on pracownikiem zakładu. Gdyby powiedział, że dyrekcja gotowa jest podjąć rozmowy, ale tylko ze swoimi pracownikami, to można śmiało założyć, że stoczniowcy wyprowadziliby Wałęsę za bramę dużo szybciej niż on sam mógłby tam dobiec.
Nie można przecież  przypuszczać, że stoczniowcy po podjęciu strajku, mając szansę pertraktowania z dyrekcją i w perspektywie osiągnięcia takich czy innych celów, ryzykowali by utratą tej szansy tylko po to, aby ustawić się za ogólnie nieznanym człowiekiem, który znalazł się nagle wśród nich z bliżej nieokreślonych powodów. Bez natychmiastowej akceptacji dyrektora, Wałęsa nie miał szans przetrwania w stoczni nawet kilku minut. Jeśli ktoś ma wątpliwości jaki był stosunek dyrektora do ludzi obcych, nie zatrudnionych w stoczni, to przypomnę sytuację z Bogdanem Borusewiczem zaledwie dwa dni później, bo w sobotę 16 sierpnia. Borusewicz pojawił się w stoczni i wszedł do sali, w której komitet strajkowy z Wałęsą na czele prowadził rozmowy z dyrekcją. Dyrektor Gniech natychmiast zakwestionował obecność Borusewicza i zaatakował go pytaniami kim jest i co tam robi, domagając się, aby natychmiast opuścił stocznię. Przyomnę też, że w tym momencie nastąpił drugi cud, gdyż jeden obcy – czyli Wałęsa – stwierdził, że drugi obcy – czyli Borusewicz – jest z nim i tam zostanie. Dyrektor znów pokornie przytaknął.
Przypomnę również, że ten sam dyrektor nie był tak uległy jeszcze na krótko przed przybyciem Borusewicza, kiedy zażądał wymiany i poszerzenia komitetu strajkowego. Sam Borusewicz odnosząc się do tego wydarzenia w jednym ze swych wywiadów broniąc Wałęsę stwierdził, że: „Lech był wobec tej sytuacji bezradny”. Tak więc ten sam człowiek, który był bezradny wobec warunków stawianych przez dyrektora stoczni już podczas rozmów, miał jakąś niewytłumaczalną władzę nad tymże dyrektorem, wchodząc do jego zakładu i stając na czele strajku jego pracowników?!  Kto chce niech wierzy.
Dla mnie ta dziwna bezradność szefa największego państwowego zakładu w Trójmieście wobec jednego człowieka, który według wszelkich zasad nie miał prawa nawet wejść na teren tego zakładu, nie mówiąc o przewodzeniu strajkowi, może mieć tylko jedno wytłumaczenie. Ten obcy intruz musiał od kogoś takie prawo otrzymać.
Na koniec tego tematu przypomnę tylko, że kiedy według relacji Borowczaka i Borusewicza, nie zatrudniony w stoczni Lech Wałęsa miał być z zupełnie niewytłumaczalnych powodów niecierpliwie oczekiwany przez tysiące nie znających go pracowników stoczni, znajdująca się kilkaset metrów od tych wydarzeń Anna Walentynowicz, dla której cały ten strajk miał zaistnieć, nie miała o niczym pojęcia. Tego samego poranka Anna Walentynowicz była na badaniach lekarskich w oddalonej o zaledwie kilkaset metrów stoczniowej przychodni. Tam właśnie od swej WZZowskiej koleżanki i jednocześnie pielęgniarki Aliny Pienkowskiej dowiedziała się o rozpoczętym w jej obronie strajku. Trudno mi zrozumieć jak cała ta sytuacja może komukolwiek wydawać się logiczną i sensowną

JERZY BOROWCZAK – FUNKCJONARIUSZ KŁAMSTWA
Osoba Jerzego Borowczaka pojawia się w moich wspomnieniach wielokrotnie. Mimo tego, że pisanie o tym człowieku pozostawia nieprzyjemny niesmak, to jest to konieczne dla wykazania anatomii historycznego kłamstwa, którego jest on integralną częścią. Jest on, obok Lecha Wałęsy i Bogdana Borusewicza, dopełnieniem tercetu kłamstwa i manipulacji historyczną prawdą.

Borowczak wdarł się w naszą historię, a właściwie został w nią wepchnięty przez tych, którzy dali mu „kombatancki” życiorys wraz z jasno określonym zadaniem do wykonania. Poświadczyć zakłamany życiorys Wałęsy, którego nie chcieli potwierdzić znający go działacze Wolnych Związków. Wałęsa i jego twór Borowczak, żyją od czasu sierpniowego strajku w symbiozie kłamstwa, które jednakowo służy im obojgu.
Z pomocą Borusewicza stworzyli sytuację wręcz absurdalną, w której Wałęsa, agent komunistycznej bezpieki i patologiczny kłamca,  potwierdza autentyczność całkowicie fałszywego „kombatanctwa” Borowczaka, aby ten z kolei mógł być koronnym świadkiem waleczności „wielkiego wodza”.
Kariera Jerzego Borowczaka jest karykaturalną miniaturą kariery jego idola Lecha Wałęsy. Jest jednak nie mniej szkodliwa. Podobnie jak życiorys Wałęsy tak i prawda o Borowczaku jest powszechnie mało znana. Prawdopodobnie dlatego, że odrzuciwszy to co jest w jego życiorysie zwykłym kłamstwem lub to czym on sam woli się nie chwalić, to zostajemy z jednorazowym wydarzeniem związanym z rozpoczęciem sierpniowego strajku. A i to pozostawia nas z wieloma pytaniami dotyczącymi intencji jego działania.
Poza historią politycznej „kariery” Borowczaka, Encyklopedia Wikipedii podaje tylko dwa fakty z jego życia: „ Należał do aktywnych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża” oraz „Wraz z Bogdanem Felskim, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Borusewiczem zainicjował strajk w Stoczni Gdańskiej”. Nawet z tych dwóch zdań tylko jedno jest prawdziwe, gdyż Borowczak nigdy nie był  aktywnym działaczem WZZW. Wikipedia dorzuca jeszcze jedno zdanie, które jest prawdopodobnie esencją całej jego kariery:„Od tego czasu należy do bliskich współpracowników Lecha Wałęsy”.
Nie wiem czy to właśnie fakt tej bliskiej współpracy z równie bliskim i wieloletnim współpracownikiem komunistycznej bezpieki spowodował, że Borowczak jest dziś stawiany jako przykład polskim dzieciom. Mało kto jednak wie, że uczniowie klas szóstych uczą się dziś „życiorysu” tego człowieka.

On sam, w wielu chętnie udzielanych wywiadach, stworzył tak wiele wersji swych rzekomych dokonań, że jak na kłamcę przystało zaprzecza sobie w każdym możliwym momencie. I było by to zupełnie nieistotne, gdyby chodziło tylko o jego raczej marną postać. Rzecz w tym, że został on wyznaczony do spełnienia roli świadka jednego z najważniejszych fragmentów naszej najnowszej historii.
Historia według Jerzego Borowczaka
Zaczyna się już od niezmiernie intrygującego opisu jego rzekomej drogi do wybrzeżowych WZZów. Wyruszyć w nią miał z dalekiego Egiptu. Pod koniec lat siedemdziesiątych Jerzy Borowczak jako poborowy żołnierz wyjeżdża do Egiptu na tak zwaną misję pokojową. Inne źródła, jak np. Encyklopedia Solidarności podają, że stacjonował na Wzgórzach Golan, co wydaje się bardziej prawdopodobne. Nie wchodzę jednak w te geograficzne szczegóły, gdyż nie ma to większego znaczenia dla omawianego tematu.
Młodszym czytelnikom należy się tu pewne wyjaśnienie. Otóż, w tamtych czasach poborowi jakim był Borowczak, trafiali do komunistycznego wojska w ramach przymusowego naboru. Tak zwana służba wojskowa była w czasach PRLu dwuletnim okresem marksistowskiej indoktrynacji, przerywanej niewolniczym wyzyskiem darmowej siły roboczej. Żołnierzy używano do remontów torów kolejowych, przeładunku węgla na kolejowych bocznicach, ziemniaczanych wykopków, czy jakichkolwiek innych mało atrakcyjnych prac. Większość młodych ludzi uważała ten czas za bezpowrotnie stracony.
Inaczej było w przypadku Borowczaka. Ten załapał się na wyjazd do Egiptu w ramach tak zwanej misji ONZ. Była to, jak na tamte czasy, prawdziwie wyjątkowa fucha. Wyjeżdżający tam żołnierze nie tylko nie wykonywali brudnej niewolniczej pracy, ale za swój pobyt w ciepłym klimacie dostawali pensję. Jak na tamte czasy niezwykle atrakcyjną i do tego płaconą w dewizach. Nie każdy mógł jednak się na taką atrakcyjną formę „służby” załapać. Trzeba było być zakwalifikowanym na podstawie właściwej opinii dowództwa.  A to jak wiemy uwarunkowane było przynależnością do właściwych organizacji i wykazaniem odpowiedniego stopnia lojalności. Borowczak najwyraźniej te warunki spełnił, gdyż pod koniec lat siedemdziesiątych, w czasie kiedy jego rówieśnicy zaganiani byli do remontu torów gdzieś pod Pasłękiem, czy kopania rowów pod Lublinem, on sam znalazł się pod piramidami w charakterze kierowcy wojskowej karetki. Ciekawić może, jakie szczególne kwalifikacje zdecydowały o zakwalifikowaniu Borowczaka do tej wyprawy, bo raczej trudno założyć, że była to jego wcześniejsza krótka kariera traktorzysty w rolniczej spółdzielni produkcyjnej.

Opisując ten swój wyjazd, obok zachwytów nad finansową atrakcyjnością tej fuchy, przywołuje on takie oto wspomnienie: „Jak byłem w wojsku, pojechałem na bliski wschód i poznałem tam oficerów z niebieskich beretów z Gdańska, którzy opowiadali o grudniu 1970 roku, że Skotami jeździli po ulicach, mając przed sobą stoczniowców. Wtedy podjąłem decyzję, że po wyjściu z wojska pojadę do Stoczni Gdańskiej”.
Zanim odniosę się do końcowej deklaracji Borowczaka, muszę zwrócić uwagę na bardzo zastanawiający i bardzo wymowny język jaki używa on do opisania działań swoich oficerów w wydarzeniach grudnia 1970. Przypomnę więc, że Skoty były wojskowymi pojazdami opancerzonymi używanymi miedzy innymi do ulicznych walk przeciwko demonstrującym robotnikom. Wielu z nas pamięta te pojazdy z czasu późniejszego stanu wojennego. Wspomniani oficerowie w komunistycznej armii byli żołnierzami zawodowymi. To co Borowczak w swej arogancji określa jako„jeździli po ulicach, mając przed sobą stoczniowców” oznacza nic innego jak to, że byli załogą opancerzonych pojazdów tłumiących robotniczy protest. Jest zupełnie prawdopodobne, że mogli wówczas do tychże robotników strzelać i że mają na swych rękach ich krew. Dla Borowczaka jest to jednak zwykłe „jeżdżenie po ulicach”, zupełnie tak jak rodzinne zwiedzanie Gdańska, świeżo umytym „maluchem”. Jeżeli dorzucimy do tego końcowe słowa tego stwierdzenia: „…mając przed sobą stoczniowców” to obraz w naszych oczach zmienia się zasadniczo.
Zaledwie kilka dni po tych wynurzeniach nasz „bohater” udzielił innego wywiadu, w którym w swej bezrozumności przechodzi samego siebie pisząc: „To właśnie w Egipcie od lekarzy i podoficerów po raz pierwszy usłyszałem o Wolnych Związkach Zawodowych w Stoczni Gdańskiej. I wtedy podjąłem decyzję, że po wyjściu z wojska pojadę do Stoczni Gdańskiej”. Myślę że jest to jeden z największych przykładów nie tylko głupoty, ale przede wszystkim obrazy inteligencji Polaków. Borowczak każe nam wierzyć, że wyselekcjonowani wojskowi lekarze i oficerowie komunistycznej armii, ci sami którzy w grudniu ’70 „jeździli Skotami, mając przed sobą stoczniowców”, biegali teraz do poborowego Jerzego Borowczaka, aby go poinformować o istnieniu gdańskiej opozycji(?!) To wyznanie przekracza wszelkie granice obłąkania. Można by oczywiście zadać kilka dodatkowych pytań, jak choćby – dlaczego mowa jest o WZZach w Stoczni Gdańskiej, skoro ta grupa nie była w żadnym wypadku organizacją stoczniową?  Skąd też zawodowi komunistyczni żołnierze mieliby wiedzieć co dzieje się w Stoczni Gdańskiej? Myślę jednak, że wchodzenie w takie szczegóły nie ma większego sensu.
Wydaje się jednak bardzo interesującym wyznanie, że decyzję o zatrudnieniu w stoczni i rzekomym zamiarze dotarcia do WZZów, podjął on właśnie wówczas w otoczeniu tychże komunistycznych oficerów wojskowych. W tej sytuacji szczególnej wymowy nabiera pewna informacja zawarta w książce byłego szefa bezpieki jak również służb wojskowych gen.Kiszczaka. W książce pod tytułem  „General Kiszczak mówi… prawie wszystko” wydanej w 1991 roku, znajdujemy ciekawą informację: „ Powód dla którego międzynarodowe misje pokojowe podlegały akurat wywiadowi jest jasny. Mówi jeden z szefów – jednostki 2000 – gen. Olgierd Darzynkiewicz: – Każdy żołnierz, który przebywał za granicą musiał coś tam dla wywiadu zrobić (!)”.
Zwracam uwagę na słowa „każdy” i „musiał”. Myślę że Jerzy Borowczak, powinien wszelkie opowieści adresowane do Polaków, rozpocząć od wyjaśnienia co on sam dla tego wywiadu zrobił i czy pojawienie się w stoczni, czy w pobliżu Borusewicza, a w konsekwencji na sierpniowym strajku, nastąpiło w ramach tej działalności? Takie pytanie wydaje się przecież całkowicie zasadne.

Dalsze opowieści naszego „bohatera” są tak samo „spójne”. I tak po wcześniejszych zapewnieniach, że o Wolnych Związkach dowiedział się w dalekim Egipcie już w innym wywiadzie stwierdza, że – o WZZW dowiedział się z ulotki otrzymanej w trójmiejskiej kolejce w 1979 roku.
Po powrocie z wojska zatrudnił się co prawda w Stoczni Gdańskiej, ale na działaczy WZZów jakoś tam nie trafił.  Mimo tego, że byli tam: Anna Walentynowicz, Andrzej Kołodziej, Andrzej Bulc, Kazimierz Szołoch, Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i kilku innych.
Swoje doświadczenie ze wspomnianą ulotką Borowczak opisuje raczej konkretnie: „Pewnego dnia, w kolejce z Sopotu do Gdańska, ktoś wręczył mu ulotkę. Przeczytał, że partyjna nomenklatura to złodzieje, oraz nazwisko i adres autora tych słów: Borusewicz, Sopot, ulica 23 Września i numer mieszkania”.
Po tej lekturze Borowczak miał udać się pod wskazany adres. Jest to dość ciekawe stwierdzenie, gdyż Borusewicz nie wydawał ulotek wyłącznie pod własnym nazwiskiem. Tak więc były tam nazwiska rożnych działaczy WZZów. Zastanawiać może więc to, że mimo wcześniejszych postanowień, powziętych rzekomo jeszcze w Egipcie, że będzie poszukiwał kontaktów z WZZami w Stoczni Gdańskiej, nie poszedł do zatrudnionej tam Anny Walentynowicz, do której miał dużo bliżej, a wybrał niepracującego nigdzie Bogdana Borusewicza. Jest to pytanie retoryczne, gdyż każde następne świadectwo Borowczaka jest zaprzeczeniem poprzedniego i zbyt dogłębne analizy mogą tylko przyprawić czytelnika o solidny ból głowy.
Tak więc kontynuuje on swą opowieść o spotkaniu z Borusewiczem: „Zastałem go za drugim razem. Przyjął mnie z rezerwą. Pytał kogo znam? Powiedział że się ze mną skontaktuje”
I dalej w tym samym wywiadzie czytamy: „Na początku listopada 1979 przed oknem stancji Borowczaka przy ulicy Pogodnej zjawia się Borusewicz. Kilka dni później, 11 listopada po mszy w Bazylice Mariackiej rusza duża manifestacja pod pomnik Sobieskiego. Borowczak rzuca ulotki”.
I znów jedno kłamstwo pogania drugie. Już w innym wywiadzie opowiada tą samą sytuację nieco inaczej: „Przyjął mnie z dużą rezerwą. Wypytywał co robię i kogo znam? Potem dał mi zadanie. Miałem rozrzucić ulotki w stoczni”.
Nie ma oczywiście znaczenia, że Borowczak nie wie gdzie miał rzucać swoje pierwsze ulotki, gdyż w rzeczywistości nie robił tego ani pod pomnikiem, ani w stoczni.

Jakby tych wersji drogi do Wolnych Związków było jeszcze mało, to w udzielonym w 2005 roku wywiadzie dorzuca następną mówiąc: „W 1979 roku, gdy już pracowałem w stoczni, usłyszałem w Wolnej Europie o Alinie Pienkowskiej i Andrzeju Gwieździe. Na początku wzięli mnie za ubeka, myśleli, że jestem nasłany. Dopiero po sprawdzeniu mnie, zostałem dopuszczony do bibuły…”
W tym krótkim stwierdzeniu Borowczak jak zwykle potrafi zawrzeć kilka kłamstw jednocześnie.
Przede wszystkim Borowczak nigdy przed strajkiem nie poznał Andrzeja Gwiazdy i nigdy przed strajkiem nie był w jego mieszkaniu(!)
Opowieść o rzekomym sprawdzaniu jest również wytworem chorej wyobraźni Borowczaka. Oto co Andrzej Gwiazda pisze na ten temat w swej książce Gwiazdozbiór w Solidarności: „Każdego kto do nas dołączał, kogo poznawaliśmy traktowaliśmy jako godnego zaufania, ponieważ i tak nie mieliśmy praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia człowieka i jego intencji”.
Równie wiarygodnie też brzmi jego twierdzenie o rzekomym dopuszczeniu do bibuły. Przecież w poprzednich wywiadach mówił jasno, że ulotki kazał mu rozrzucać Borusewicz. Całe świadectwo tego „koronnego świadka” historii wygląda tak samo spójnie.

Borowczak nie zapomina oczywiście o sprawie dla niego najważniejszej, czyli swojej rzekomej zażyłej i wieloletniej znajomości z Wałęsą. W jednym z wywiadów stwierdza: „To mój przyjaciel od ’79 roku, razem przygotowywaliśmy strajk, razem robiliśmy wiele, wiele rzeczy”.
I znów kilka kłamstw w jednym zaledwie zdaniu. Chętnie bym się dowiedział, jakich to wiele, wiele rzeczy zrobił z Wałęsą, Borowczak. Chociażby dlatego, że jak już wcześniej pisałem sam Wałęsa niewiele w WZZach zrobił.  Ważniejsze jest jednak to, że wbrew absurdalnemu kłamstwu Borowczaka, Lech Wałęsa nie przygotowywał strajku(!) On sam nigdy nie odważyłby się na takie stwierdzenie chociażby dlatego, że nie mógł by powiedzieć co dokładnie miał by w tych przygotowaniach robić?

Równie ciekawe jest twierdzenie, że Borowczak jest przyjacielem Wałęsy od 1979 roku. W Tygodniku Powszechnym z 2005 roku w informacji o Borowczaku dowiadujemy się: „16 grudnia, w rocznicę masakry sprzed 9 lat, pod murem stoczni po raz pierwszy widzi przemawiającego Wałęsę”.
Jeżeli więc na dwa tygodnie przed końcem dekady lat siedemdziesiątych Borowczak w ogóle nie znał jeszcze Wałęsy, to musiałby się bardzo spieszyć, aby jeszcze w ciągu tych dwóch ostatnich tygodni lat siedemdziesiątych zdążyć się z nim tak serdecznie zaprzyjaźnić.
Kilka zdań dalej dowiadujemy się również, że: „Gdzieś w tłumie stoi też Prądzyński. Obaj są kontaktami Borusewicza w Stoczni, ale jeszcze się nie znają”
Przy tych faktach szczególnie żałośnie brzmi inne kłamstwo Borowczaka. Próbując pokazać się jako przodujący gdański opozycjonista, w jednym z wywiadów mówi: „Kiedy w latach siedemdziesiątych(?) chciałem dowiedzieć się od młodych, kto prowadził spotkanie, to pytałem tylko: Który? Jak z wąsami to wiadomo Wałęsa. Jak z brodą to Andrzej Gwiazda”.
To stwierdzenie jest najlepszym przykładem jak bezczelnym jest kłamstwo  Jerzego Borowczaka i dowodem na to, że ten człowiek nie jest w stanie, lub raczej zwyczajnie nie chce mówić prawdy. Trzeba przy tym przyznać, że chociaż kłamcą jest nieudolnym, to jest w tym zakresie hurtownikiem. W tej trzy zdaniowej wypowiedzi zawarł co najmniej cztery absolutne kłamstwa:
1. Jeszcze na dwa tygodnie przed końcem ostatniego roku lat siedemdziesiątych Borowczak nie znał w WZZach nikogo i nie był działaczem żadnej, jakiejkolwiek grupy opozycyjnej.
2. Tak więc skoro nie był działaczem żadnej opozycyjnej grupy, a WZZów w szczególności, to nie mógł też spotykać i przepytywać wspomnianych już tajemniczych „młodych”.
3. Borowczak nie może oczywiście o tym wiedzieć, ale faktem jest absolutnie niepodważalnym, że Lech Wałęsa czy to z broda czy z wąsami czy zupełnie bez niczego, nigdy nie prowadził żadnego WZZowskiego spotkania(!)
4. Borowczak nigdy przed strajkiem nie poznał Andrzeja Gwiazdy, a ten dowiedział się o jego istnieniu właśnie podczas wspomnianego strajku.

Bardzo charakterystycznie bezczelnym kłamstwem jest inne stwierdzenie Borowczaka. Pytany o podejrzenia działaczy Wolnych Związków wobec Wałęsy mówi: „Tyle spotkań odbyliśmy z Andrzejem Gwiazdą, Lechem Kaczyńskim, Bogdanem Borusewiczem. Nigdy żaden z nich nawet cieniem, grymasem twarzy nie zdradził żadnych pretensji do Lecha Wałęsy”.
Oczywiście, dzisiaj kiedy już nikt przy zdrowych zmysłach nie ma wątpliwości co do agenturalnej działalności Wałęsy, Borowczak ciągle pozostaje z ręką w przysłowiowym nocniku. Jest to jednak część jego służby i nie wydaje się aby mu to przeszkadzało. Jednak powyższa wypowiedź jest następnym przykładem perfidnego kłamstwa.
Jak już wspomniałem Borowczak nie poznał Andrzeja Gwiazdy osobiście więc nie mógł mieć z nim żadnych spotkań. Nie może również wiedzieć, że Wałęsa przez wiele miesięcy nie miał wstępu do mieszkania Joanny i Andrzeja Gwiazdy właśnie z powodu braku zaufania. Nie wie też, że Wałęsa został praktycznie z WZZów usunięty na dwa miesiące przed strajkiem, właśnie za sprawą decyzji Gwiazdów.
Nie wiem ile razy Borowczak spotykał się w roku 1980 z Borusewiczem. Niemniej gdyby był tak wtajemniczony w opinie Borsuka, to wiedziałby, że ten zamierzał wraz z Kuroniem już kilka dni po strajku publicznie ogłosić Wałęsę agentem bezpieki, a przynajmniej użyć taką groźbę, aby zmusić go do ustąpienia z pełnionej funkcji.
Najbardziej brudne jest jednak jego powoływanie się na spotkania ze śp. Lechem Kaczyńskim, o którym Borowczak przez całe lata z arogancją opowiadał, że nigdy nic w opozycji nie znaczył i tak naprawdę praktycznie w niej nie był. Kiedy jednak przyszło bronić najbardziej znanego polskiego kapusia i donosiciela bezpieki, Borowczak nie miał żadnych skrupułów, aby się na tego samego Lecha Kaczyńskiego powoływać. Jedyny kontakt Borowczaka z Lechem Kaczyńskim polegał na jego, Borowczaka obecności na jednym lub dwóch wykładach prowadzonych przez przyszłego prezydenta. Ani Andrzej Gwiazda, ani Lech Kaczyński, nie miał powodu spotykania się z nieznajomym Borowczakiem, a tym bardziej informowania go o ich opinii na temat Wałęsy. Ta wypowiedź Borowczaka jest bardzo dobrym przykładem słownej manipulacji i tworzenia całkowicie nieprawdziwych historii.

Jerzy Borowczak nie był nigdy uczestnikiem żadnych WZZowskich spotkań. W takich spotkaniach brali udział tylko aktywni działacze Wolnych Związków i były to spotkania w grupach. Pośród kilkudziesięciu działaczy nie ma ani jednej osoby, która mogłaby potwierdzić obecność Borowczaka na jakimkolwiek spotkaniu! Co więcej, nie ma chyba osoby, pośród tych, którzy na takich spotkaniach bywali, która w tamtym czasie wiedziała o istnieniu Borowczaka. On sam nie mógłby podać ani jednego nazwiska spośród tych osób, którą on sam rzekomo znał, a już tym bardziej, z którą miałby prowadzić jakąkolwiek działalność.
Specjalnością Borowczaka jest posługiwanie się pustymi hasełkami, które niezorientowanym mają dawać wrażenie oczywistości przywoływanych „faktów”. Jedyny kontakt z jakimikolwiek WZZowskimi zgromadzeniami jaki Borowczak miał przed sierpniowym strajkiem, był jego dwukrotny udział w otwartych dla wszystkich wykładach. Nie ma to nic wspólnego ze spotkaniami działaczy Wolnych Związków i ich działalnością.

Lista kłamstw Borowczaka jest tak długa jak lista jego nikczemnych zachowań. Opisanie ich wszystkich wymagało by dużo więcej czasu niż na to zasługuje. Trzeba jednak rozumieć mechanizm działania tych zakłamań. W nieskończonej ilości wywiadów Borowczak rzuca krótkie hasła typu: my działaliśmy w Wolnych Związkach, spotykaliśmy się, konspirowaliśmy, drukowaliśmy, kolportowaliśmy ulotki. Do tego od czasu do czasu dorzuca znane ogólnie nazwisko i przy ciągłym powtarzaniu tych bzdur zostaje to w medialnym przekazie uznane za niepodważalną prawdę. Tymczasem, nic z tych rzeczy nią nie jest i gdyby nie istotna rola jaką ten człowiek odgrywa w zakłamywaniu historycznej prawdy, uznali byśmy jego opowieści za wynurzenia człowieka obłąkanego i nie poświęcali byśmy im ani jednej chwili.
Jak było naprawdę
Całą przygodę Borowczaka z opozycją można by ująć w kilku prostych zdaniach. Nie chodzi mi przy tym aby mu cokolwiek ujmować. Ten człowiek otrzymał na podstawie całkowicie zmyślonego życiorysu całą masę nagród, tytułów, orderów, a przede wszystkim pozycji skutkujących konkretnymi korzyściami finansowymi. I chociaż uważam to za oczywiste zło, to jednak nie jest to przyczyną, dla której mógłbym stracić choćby minutę snu. Nie mogę jednak zaakceptować, aby jego zakłamana biografia pozwalała mu na przyjęcie roli świadka naszej historii i narzucenie nam, a szczególnie ludziom młodym, swojego bezczelnego kłamstwa w zastępstwie niezbędnej prawdy.
Jest prawdopodobne, że Borowczak poznał Bogdana Borusewicza pod koniec 1979 roku. Jest to jednak ich prywatną sprawą, gdyż nawet jeżeli taka znajomość miała miejsce, to nie miała ona nic wspólnego z domniemaną działalnością Borowczaka w WZZW. 
Wiosną 1980 roku pojawił się jako słuchacz na jednym lub dwóch otwartych dla robotników wykładów. W tym – na wykładzie Lecha Kaczyńskiego. Jakiś czas po tym Borusewicz przedstawił Borowczaka, Bogdanowi Felskiemu i Ludwikowi Prądzyńskiemu. Byli oni rzeczywistymi współpracownikami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, przede wszystkim w Stoczni Gdańskiej. Na kilka tygodni przed sierpniem, Felski i Prądzyński zabrali Borowczaka do Słupska, aby na prośbę Borusewicza zapoznał się jak wygląda kolportaż niezależnych ulotek. Zanim się tam udali, Felski pojawił się w mieszkaniu Jana Karandzieja, aby odebrać potrzebne ulotki. Janek zwrócił uwagę na towarzyszącego Felskiemu nieznajomego mężczyznę, którym okazał się właśnie Borowczak. Kilka tygodni później, kiedy Borusewicz postanowił robić swój dziwny strajk poza plecami reszty działaczy WZZów, wybrał on Borowczaka na jednego z wykonawców swego planu, przyłączając go do Bogdana Felskiego i Ludwika Prądzyńskiego. I taka jest historia opozycyjnej działalności Jerzego Borowczaka.
On sam przywołuje jeszcze swój rzekomy udział w spaleniu ulicznej propagandowej tablicy, czego miał dokonać jako członek wałęsowej grupy ze Stogów. Problem w tym, że powołuje na świadków dwóch agentów bezpieki, TW. Bolek i TW. Hela. Osobiście nie dopisuję tego do jego „zasług” zupełnie świadomie i z życzliwości, gdyż ten akt uznaliśmy w WZZach jako ubecką prowokację, którą wspomniani agenci próbowali się uwiarygadniać przed związkowymi kolegami. Dla jego dobra zakładam, że Borowczak w swej nieświadomości nie ma o tym pojęcia, tak więc trudno jest używać to przeciwko niemu.

Jeśli chodzi o epizod strajkowy, najbardziej rozreklamowany i przez to najbardziej znany, to muszę tu wyraźnie zaznaczyć, że jest faktem niezaprzeczalnym, że 14 sierpnia Borowczak przekonał do udziału w strajku grupę pracowników swojego wydziału i razem z nimi wyszedł na zewnątrz hali. Tam przyłączył się do innych i razem z nimi rozpoczął stoczniowy protest. Nie mam żadnego zamiaru ujmować czegokolwiek z tej ówczesnej jego postawy. Jeżeli oczywiście założymy, że jego intencje w tamtym momencie były szczere, to taka postawa wymagała choćby minimum chwilowej odwagi.
Niemniej prawdą jest, że jego znajomość z Borusewiczem, a później za jego sprawą z Felskim i Prądzyńskim, nigdy nie przełożyła się na jakąkolwiek znajomość, a tym bardziej jakąkolwiek bezpośrednią, wspólną działalność z działaczami WZZW. Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża były grupą około 30 – 40 aktywnych działaczy. Ta liczba czasem rosła, czasem zaś malała. Wspierała ich niewiele liczniejsza grupa sympatyków i współpracowników. Nikt z tej grupy nigdy przed sierpniem nie słyszał o istnieniu Borowczaka. Żaden z nas nie znał go i on nie znał żadnego z nas. I z całą pewnością nikt z nas nigdy nie prowadził z nim żadnej wspólnej działalności opozycyjnej!
Wymownym przykładem tej prawdy może być zdarzenie, kiedy Borowczak podając się za działacza WZZW, zapytany został podczas jednego z programów telewizyjnych o Andrzeja Bulca, który był jednym z pierwszych członków komitetu założycielskiego WZZW i jednym z najaktywniejszych działaczy, nie miał żadnego pojęcia o kim mowa. Sytuację tą opisywał w jednym ze swych artykułów dr. Sławomir Cenckiewicz.
W tym świetle co najmniej dziwnie wygląda zapis w Encyklopedii Wikipedii, który przy nazwisku Borowczaka podaje: „Należał do aktywnych działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża”. Natomiast Encyklopedia Solidarności, dając pewien kredyt zaufania wyznaniom Wałęsy i Borusewicza, sprowadza jednak jego historię na właściwe tory stwierdzając: „Od 1980 współpracownik WZZ Wybrzeża”.
Dla pokazania absurdu opowiadań Borowczaka posłużę się taką oto hipotetyczną sytuacją. Wyobraźmy sobie, że na zjazd absolwentów jakiejś klasy, po wielu latach przyjeżdża człowiek, który twierdzi, że był nie tylko uczniem tej klasy, ale wręcz najpopularniejszą i najbardziej znaną postacią w tym gronie. Nikt jednak nie ma pojęcia kim on jest. Nie zna go żaden były uczeń, ani też żaden z nauczycieli. Sam przybysz nie potrafi również rozpoznać nikogo spośród zebranych. Jedynym, który twierdzi, że go pamięta jest ten, który swe szkolne lata spędził w oślej ławce za to, że nagminnie kłamał i oszukiwał.
Taka sytuacja jest dla większości ludzi nie do wyobrażenia, a już na pewno nie do zaakceptowania. Tymczasem każe się nam przyjąć taki absurd za prawdę w sytuacji dotyczącej historycznego świadectwa. A to dlatego, że świadectwo to nie ma być w swym założeniu prawdą. Ma tylko służyć wsparciu stworzonego substytutu tej prawdy.

Borowczak zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że kilka pojedynczych epizodów, które sprawiły wrażenie, że znalazł się na chwilę w pozornie bliższym dystansie do Wolnych Związków, nie mogą uczynić go świadkiem wydarzeń wewnątrz grupy, w której nigdy nie był. Dlatego też od lat z pomocą zakłamanych mediów tworzy wrażenie byłego działacza. Czyni to często w sposób wręcz żałosny i gdyby nie skutki jego poczynań można by to czasem nawet uznać za zabawne.
W jednym z wywiadów Borowczak odnosi się do stwierdzenia Danuty Wałęsy o jej samotności jako żony, mówiąc refleksyjnie: „Ciągle nas nie było, byliśmy w opozycji”.
To porażające głupotą wyznanie jest zupełnie typowym dla jego autora. Czytając takie bzdury można by odnieść wrażenie, że człowiek, który nigdy nie był częścią żadnej opozycji, spędził znaczną cześć swego życia w jakimś oddziale leśnej partyzantki, dla której porzucać musiał rodzinę i środowisko na długie miesiące czy nawet lata.
W innym wywiadzie nasz „bohater” odnosi się do swej znajomości z dzisiejszym prezydentem: „-Bronek Komorowski, mówię tak, bo znamy się ponad 30 lat, z młodych lat opozycji…”
To już zaczyna przybierać kształt obłędu.
W jednym z telewizyjnych wywiadów odnosząc się do zatrzymań i aresztowań opozycyjnych działaczy stwierdza rozbrajająco: „…bardziej to robiliśmy na wesoło”.
I byłoby to może rzeczywiście wesołe, gdyby nie było żałosne, gdyż Jerzy Borowczak nigdy przed sierpniem nie był ani aresztowany ani nawet zatrzymany. Te, wytwory chorej wyobraźni, jakkolwiek żałośnie brzmiące, mają spełniać bardzo konkretne zadanie. Mają stwarzać wrażenie bezdyskusyjności rzekomej opozycyjnej działalności Borowczaka.
Taką samą sugestią ma być informacja, że Jerzy Borowczak podarował muzeum ECS blachy do powielania ulotek. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że Borowczak nie wydrukował w życiu choćby jednej pojedynczej ulotki. Ta sama informacja podaje również, że Borowczak przekazał ECS także pałkę milicyjną i kajdanki, które miał jakoby odebrać zomowcowi podczas jednego ze starć w latach 80tych. No cóż, w tym wypadku nie pozostaje nic innego jak tylko uśmiechnąć się ze szczerym politowaniem.
Dużo mniej zabawnym szczytem bezczelności jest wyznanie Borowczaka odnoszące się do budynku MKZ Solidarność, o którym mówi: „Zajęliśmy 3cie piętro byłego hotelu przy ul. Grunwaldzkiej 103, w pomieszczeniach po klubie – Ster – zrobiliśmy drukarnię”.
Nie wiem kogo Borowczak ma na myśli mówiąc „my”, bo jakby nie było nie miał z MKZem nic wspólnego. Jednak ohyda tego wynurzenia leży w tym, że jedyny związek jaki Borowczak miał później ze wspomnianą drukarnią był fakt, że współorganizował bojówkę by na nią napaść(!) W tym momencie ironicznego znaczenia nabiera określenie „zajęliśmy”. Opisuję to wydarzenie w szczegółach w dalszej części mojej książki.

Kłamstwa Borowczaka dotyczące rozpoczęcia sierpniowego strajku opisałem w innej części tych wspomnień, więc nie będę ich powtarzał. Przypomnę tylko jak wyglądała ich spójność przywołując przykład dwóch wybranych wywiadów Borowczaka. W  2010 roku nasz „bohater” mówi w jednym z wywiadów: „Kiedy razem z Bogdanem Borusewiczem pierwszego dnia, czyli  7 sierpnia się spotkaliśmy i planowaliśmy strajk w Stoczni Gdańskiej, pierwszą osobą, którą wytypował Bogdan Borusewicz był Lech Wałęsa..”.
W tym samym roku(!) w innym wywiadzie Borowczak opowiada: „W niedzielę  10 sierpnia, byliśmy na spotkaniu, na którym świętowaliśmy zwolnienie z aresztu Tadeusza Szczudłowskiego i Dariusza Kobzdeja. Przyszła też Anna Walentynowicz i powiedziała, że zwolniono ją z pracy.(…) Lech Wałęsa rzucił pomysł, że trzeba pani Ani bronić i najlepiej to zrobić strajkiem”.
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że jeżeli każe nam się traktować takie świadectwa jako fundament dla ustalania prawdziwości naszej historii, to skazani jesteśmy na jej całkowite zakłamanie.

W tym momencie zwrócę więc uwagę na bardzo wymowną, a jednocześnie nie zauważaną okoliczność życiorysu Jerzego Borowczaka.
Pośród wielu danych w jego biografii znajdujemy z pozoru drobną informację: „Od 8 sierpnia 1980 rozpracowywany przez Wydz. IIIA KW MO w Gdańsku w ramach SOS [sprawa operacyjnego sprawdzenia] krypt. Wojak”. Ta, jak by się mogło wydawać sucha notka o zainteresowaniu bezpieki osobą Borowczaka, staje się intrygującą, kiedy zwrócimy dokładniejszą uwagę na datę.
Przypomnę więc, że 7 sierpnia została zwolniona z pracy Anna Walentynowicz. Natychmiast po tym, bo następnego dnia, 8 sierpnia bezpieka postanawia objąć akcją sprawdzenia człowieka, który nie ma z Anną Walentynowicz nic wspólnego, nie jest aktywnym działaczem żadnej opozycyjnej grupy i nie ma jeszcze w tym momencie najmniejszego pojęcia o dokonanym dzień wcześniej wyrzuceniu pani Ani z pracy w Stoczni. Bezpieka okazuje nagle swe zainteresowanie jego osobą w tym samym czasie, w którym w obliczu wybuchających strajków, nie wykazuje żadnego zainteresowania aktywnymi działaczami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża!
Trudno nie zadać sobie pytania co wzbudziło zainteresowanie bezpieki w osobie Borowczaka, w tym właśnie konkretnym momencie?
Pod jakim kątem postanowiono nagle sprawdzić tego człowieka?
Czy w takim razie wybór Borowczaka przez Borusewicza do wywołania strajku w stoczni był przypadkowy?

Kiedy wrócimy do wspomnianej wcześniej wypowiedzi gen. Darzynkiewicza w odniesieniu do konkretnych oczekiwań wywiadu wojskowego wobec żołnierzy na misjach pokojowych, to takie pytanie wydaje się jeszcze bardziej interesujące.
Czy są granice podłości?
Jerzy Borowczak dostał swoje niewątpliwe piętnaście minut sławy podczas sierpniowego strajku i po jego zakończeniu znalazł się w Komisji Zakładowej Solidarności w Stoczni Gdańskiej. Tak zaczynała się jego kariera, którą ja nazwałbym drogą gwałtownego moralnego upadku. Niemal natychmiast stał się ochoczym wykonawcą najgorszych nawet zamysłów Wałęsy. Od tej pory jego głównym zajęciem stało się aroganckie i bezczelne atakowanie rzeczywistych czy urojonych przeciwników jego idola. Podczas całego okresu istnienia Solidarności Jerzy Borowczak skupiał się na zajadłym zwalczaniu i obrzucaniu najgorszego typu pomówieniami działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Tych samych, z którymi miał rzekomo tak dzielnie działać. Jako wykonawca wałęsowych zamysłów zwalczał zaciekle Joannę i Andrzeja Gwiazdów i wszystkich, którzy z nimi współpracowali. Stosował przy tym iście odrażające metody.
Jeżeli czytelnikowi wydaje się nieco rażącym wyraźny ładunek niechętnych czy wręcz wrogich emocji jakich nie mogę ukryć w stosunku do tego człowieka, to jestem przekonany, że następujący opis w pełni wyjaśni ich źródło.
Nikt, nigdy nie dowiedział by się o istnieniu Jerzego Borowczaka, gdyby nie rozreklamowany mocno krótki epizod związany z rozpoczęciem sierpniowego strajku w Stoczni. Od samego początku opowiada o tym, jak do przyłączenia się do słynnego strajku pchnęło go uczucie solidarności z prześladowaną Anną Walentynowicz, którą w swej przebieglej hipokryzji określał jako swoją przyjaciółkę.

Tymczasem już krotko po strajku, Borowczak będąc członkiem Komisji Zakładowej Stoczni Gdańskiej, idąc w ślady Wałęsy, rozpętał kampanię oszczerstw pod adresem Anny Walentynowicz. Były to ataki i pomówienia brudne i poniżające. Wkrótce stał się siłą napędową obrzydliwych napaści na nią, obrzucając ją błotem wszelkiego rodzaju fałszywych pomówień i oskarżeń. Kiedy Lech Wałęsa zdecydował się doprowadzić do jej wyrzucenia z prezydium MKZ w Gdańsku, to właśnie Borowczak, jej rzekomy przyjaciel i domniemany WZZowski współkonspirator, podjął się tego brudnego zadania. Tak więc kiedy przy wsparciu bezpieki Wałęsa ogłaszał Annę Walentynowicz za niegodną Solidarności, Jerzy Borowczak nie tylko się pod tą deklaracją podpisał, ale z całym zapałem podjął się roli przewodniczącego komisji dyscyplinarnej, rozpatrującej sprawę Anny Walentynowicz. To właśnie ta komisja pod jego przewodnictwem wydała słynne oświadczenie: „Z uwagi na nie wywiązywanie się z obowiązku członka Prezydium, oraz niegodne reprezentowanie naszego związku(!), odwołuje się natychmiast kol. Annę Walentynowicz z Prezydium MKZ Gdańsk”.
Tak więc, Borowczak, który całą swoją karierę zbudował na wysługiwaniu się kłamcy i agentowi bezpieki stwierdzał teraz, że Anna Walentynowicz była niegodna reprezentowania związku Solidarność. Tego samego, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej powstał ze strajku w jej obronie! Jak szyderczo brzmią w tym momencie słowa Borowczaka, które miał czelność wygłaszać jeszcze w 2005 roku wspominając swój „bohaterski” udział w rozpoczęciu sierpniowego strajku: „A ja wam powiem szczerze, że chodziło mi tylko o naszą przyjaciółkę, Anię Walentynowicz…”.
W tym samym czasie ta sama Anna Walentynowicz, którą tak bezczelnie nazywał swą przyjaciółką, już od lat nie podawała mu ręki i traktowała całkowitym milczeniem. Sam Borowczak nie zakończył na tym swej podłej zdrady. Przez trzydzieści lat po jej wyrzuceniu ciągle prowadził krucjatę obrzydliwych kłamstw i pomówień przeciwko pani Ani. Absolutny szczyt swego upodlenia osiągnął, kiedy po jej śmierci występując na rożnych oficjalnych pośmiertnych uroczystościach, wykorzystywał każdą okazję by budować swą popularność, podając się za jej serdecznego przyjaciela. Opowiadał wówczas o rzekomych wizytach w jej domu, gdzie miał pić herbatę i dyskutować z nią wszystkie możliwe życiowe dylematy. Jednak już trzy miesiące później, w sierpniu 2010 roku, kiedy ona sama nie doczekała się jeszcze prawdziwego pochówku, Jerzy Borowczak w udzielonym wywiadzie mówił: „Było parę osób, które kombinowały już w stoczni, miały jakieś nadzwyczajne ambicje. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Anna Walentynowicz i Gwiazdowie od pierwszych dni budowania Solidarności mieli inną wizję Polski i robili dla tej Polski raczej gorsze rzeczy niż lepsze(!)”. Nie było to ostatnie oszczerstwo jakie w stosunku do niej wypowiadał już po jej śmierci.

Anna Walentynowicz cieszyła się w naszej WZZowskiej rodzinie tak ogromnym szacunkiem, że niełatwo jest zachować spokój wspominając krzywdę, jaką wyrządził jej ten odrażający człowiek. Przez długie lata prześladowana była przez komunistyczną bezpiekę w każdy możliwy sposób. Wielokrotnie więziona i aresztowana, przeżyła próbę otrucia, przyjęła z godnością niezliczoną ilość trudnych do wyobrażenia upokorzeń. Przy całej tej długiej liście prześladowań nie miała zwyczaju narzekać. Przyjaciołom zwierzała się jednak, że najbardziej bolesną krzywdę wyrządzono jej, uznając ją niegodną reprezentowania Solidarności, której dała początek i której poświeciła całe serce. Czuła się oszukaną i zdradzoną.
Do szczegółów wyrzucenia Anny Walentynowicz z MKZ Solidarności w Gdańsku wracam w innej części mojej książki.

Jerzy Borowczak nigdy nie zaprzestał wysługiwać się swym „twórcom” i prowadził kolejne krucjaty oszczerstw. Atakował publicznie Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Krzysztofa Wyszkowskiego, śp. Lecha Kaczyńskiego i wielu innych. Jeszcze nie tak dawno, ten mizerny charakter i jednodniowy „bohater” wyrzucał z siebie jad nienawiści wobec Lecha Kaczyńskiego, nazywając go tchórzem. Tego samego, który swą opozycyjną działalność rozpoczynał na długie lata przed tym zanim „dzielny” Borowczak dowiadywać się miał w dalekim Egipcie o Wolnych Związkach, do których mimo deklarowanego zapału nigdy naprawdę nie trafił.
W artykule z 2009 roku pt.”Mistrzowie Manipulacji” jego autor, bloger -Illuminatus- zauważa: „Jednak w osłupienie wprawia dopiero głos Jerzego Borowczaka. Działacza, który pięć minut przed strajkiem i pięć minut po strajku w stoczni, nie był równorzędnym partnerem w dyskusji dla żadnego z braci Kaczyńskich. Borowczak w latach 1980-1981 realizował w Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność Stoczni Gdańskiej interesy Wałęsy. Na jego polecenie brał udział w wyeliminowaniu Anny Walentynowicz z władz gdańskiej Solidarności, a następnie przyczynił się do szykanowania działaczki na terenie zakładu”.

Borowczak nie przebierał i wykonywał wszystkie pomysły Wałęsy bez specjalnego namysłu. We wrześniu 1981 roku współorganizował bojówkę i uczestniczył wraz z nią w napadzie na drukarnię ZR Solidarności w Gdańsku. Pod hasłem i pretekstem wyczyszczenia jej z agentów bezpieki, wyrzucał załogę tej drukarni. Obok oczywistego przestępczego charakteru tego przedsięwzięcia, ciekawym może wydać się fakt, że Borowczak nie miał pojęcia, że ludzie, których wówczas z pomocą innych wałęsowych prowokatorów wyrzucał, byli działaczami Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Tymi samymi, z którymi przecież miał rzekomo działać. Historii tego napadu poświęcam osobny rozdział tej książki.
Tą wybitną działalność Borowczaka przerwał dopiero stan wojenny, kiedy to tydzień po jego wprowadzeniu został on internowany w ośrodku odosobnienia w Iławie. W porównaniu z innymi internowanymi został jednak zwolniony nadzwyczaj szybko, bo już zaledwie po trzech miesiącach.
Porównajmy to z sytuacją naszego kolegi Tomka Wojdakowskiego. Tomek był aktywnym i znanym działaczem Wolnych Związków. Został internowany w nocy z 12 na 13 grudnia i jako jeden z pierwszych przewieziony do więzienia w Strzebielinku. Tomek cierpiał w tamtym czasie na poważną wadę serca. Istniało poważne i bardzo realne zagrożenie jego zdrowia. Władze stanowczo sprzeciwiały się jego zwolnieniu. Przez jakiś czas nawet stanowcze działania przedstawicieli episkopatu nie dawały rezultatów. Dopiero bezpośrednie zaangażowanie się w sprawę samego Prymasa pozwoliło wyciągnąć Tomka z więzienia.

Jeden z wielu  życiorysów Borowczaka podaje, że został działaczem podziemnej Solidarności. Jest to kolejny, oczywisty wymysł jego wyobraźni. Borowczak nigdy nie podjął żadnej podziemnej działalności w okresie stanu wojennego. Został co prawda zwolniony ze Stoczni, ale w odróżnieniu do innych działaczy Solidarności nie miał żadnego problemu ze znalezieniem pracy. Znalazł bez trudu zatrudnienie w kilku kolejnych zakładach, pracując nieprzerwanie do roku 1989, kiedy to został przywrócony do pracy w Stoczni Gdańskiej. Od tej pory zaczyna się jego zdumiewająca kariera. Najpierw wspina się po szczeblach kariery związkowca w tej samej Solidarności, którą jego kolega Wałęsa najpierw rozmontował, a potem wraz z komunistami przemianował na nową, pozbywając się po drodze demokratycznie wybranych wcześniej prawdziwych działaczy. Zastąpił ich właśnie ludźmi takimi jak usłużny mu Borowczak.
Po zdradzie okrągłego stołu Borowczak zaczyna drugą cześć swojej kariery. Opisywał ją szczegółowo były radny miasta Gdańsk, Ryszard Śnieżko. Szybko zajął najwyższe stanowiska w przefarbowanym związku. Będąc jego przewodniczącym w Stoczni Gdańskiej, został w tym samym czasie prezesem klubu sportowego Polonia. Była to sytuacja szczególna, gdyż otrzymywał wynagrodzenie za dwa pełne etaty, na których „pracował” jednocześnie w tym samym czasie. Jak podaje Ryszard Śnieżko, Borowczak nie marnował czasu i szybko został członkiem kilku rad nadzorczych rożnych spółek. Jego żona, z zawodu szwaczka po zasadniczej szkole odzieżowej, zasiadła niespodziewanie w radzie nadzorczej w firmie telekomutacyjnej PTK Centertel obok wybitnych francuskich ekspertów z dziedziny informatyki i telekomunikacji. Jak się okazało, nawet nieznajomość języka francuskiego nie okazała się problemem. Po drodze Borowczak otrzymał jeszcze kilka służbowych mieszkań i innych atrakcyjnych dodatków, a przede wszystkim stanowisko dyrektora Fundacji Centrum Solidarności, która pozwoliła mu na dalsze, tym razem jawnie opłacane zakłamywanie naszej historii.
Z czasem rozpoczęła się trwająca do dziś kariera polityczna Jerzego Borowczaka, w której szczegóły nie ma sensu wchodzić. Natomiast należy w tym miejscu zacytować słowa Jerzego Borowczaka wypowiedziane w jednym z telewizyjnych wywiadów. Odnosząc się do swej wydumanej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, Borowczak powiedział: „Nie robiliśmy tego dla pieniędzy, nie robiliśmy tego dla kariery, bo musielibyśmy być psychicznie chorzy żeby wierzyć, że dożyjemy wolnej Polski”. To krótkie wyznanie jest całkowicie charakterystyczne dla Jerzego Borowczaka. Z jednej strony przyznaje się do robienia czegoś, czego nigdy nie robił, z drugiej zaś odżegnuje się od czerpania korzyści, co robi na naszych oczach od wielu lat.
Czego jednak możemy oczekiwać od człowieka, który jeszcze niedawno udzielając wywiadu powiedział wprost:„Dzisiaj musimy zapomnieć o Solidarności z lat osiemdziesiątych(!)”.
Wspomniany Ryszard Śnieżko podsumowuje osobę Jerzego Borowczaka jednoznacznie, stwierdzając: „J.S. Borowczak jest synonimem: cwaniactwa, prywaty, układów, kolesiostwa, niekompetencji i protekcji i używając słów pani prof. Staniszkis należy do tzw. klasy pasożytniczej(…) Nie bez powodu, w prasie nazwano go; solidarnościowiec bez solidarności”.
Jerzy Borowczak  jest typowym zapiekłym aktywistą, przypominającym do złudzenia partyjnych klakierów z czasów głębokiego PRLu. Jest w swych wrednych poczynaniach zajadły do tego stopnia, że nie sposób nie zastanawiać się, czy przyczyną tych działań są tylko skromne intelektualne możliwości i braki charakteru, czy też coś więcej. I chociaż poklask, nagrody, odznaczenia, a przede wszystkim pozycje i korzyści materialne wydają się wystarczającą przyczyną dla takiego zachowania, to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że powód może być jeszcze inny.
Lech Zborowski

4 komentarze:

  1. Pana relacja jest interesująca i znacząca w pierwszej części. Przynajmniej dla mnie. Byłem gdzieś tam w Polsce powiatowej również działaczem NSZZ. Byłem na I Zjeździe np. Ale zdaję sobie, niestety, sprawę z tego, że na tytułowe pytanie Pana artykułu jest również inna odpowiedź. Gdyby Pan się głębiej zastanowił nad tym co sam pisze - władzom najwyraźniej nie zależało na ukrywaniu informacji o strajkach, które od początku lipca lawinowo powstawały w różnych częściach kraju. Wskazuje Pan również na fakt, że Kuroń nalegał, naciskał na was byście "coś wreszcie zrobili" ponieważ wszędzie strajkują tylko nie na Wybrzeżu, w Gdańsku.
    Te aspekty szczegółowo naświetlił Edward Gierek w swoim wywiadzie-rzece Przerwana dekada. Strajki wywołali jego przeciwnicy polityczni przy pomocy służb specjalnych. Kuroń, jak Gierek przypuszczał i podawał swoje dowody, był człowiekiem Milewskiego. W tej sytuacji jest oczywiste że zależało mu na szybkim wszczęciu strajków a z kolei Borusewiczowi później zależało na ukryciu jego powiązań z Kuroniem w obawie przed dekonspiracją. Czy Wyście tam w Gdańsku oślepli? I ogłupieli doszczętnie że tej sprawy nie widzicie? Z całym szacunkiem. Podobnie do Pana rozgoryczony tym jak nas, "mięso armatnie", kolejny raz oszukano. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opublikowaliśmy tą relację, gdyż naszym zdaniem warto odkłamać historię sierpnia i Solidarności, pozwoli to bowiem zrozumieć późniejsze dzieje naszego kraju.

      Usuń
  2. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Prawdę o Bolku zacząłem poznawać w jesieni 1980, po jego atakach na panią Anię. Dziękuję za poszerzenie informacji o zdrajcach.
    Działacz Solidarności z Zagłębia Miedziowego.

    OdpowiedzUsuń